zdj:flickr/Resio/Lic CC
Mili Moi...
Kiedy stawiałem dziś ostatnią kropkę w kazaniu hagiograficznym (o świętym, a konkretnie o świętym Maksymilianie), które powstało tuż po kazaniu ślubnym, w którym musiało się zawierać osiem aspektów (między innymi mistagogiczny, chrystocentryczny, eklezjalny, czy personalny), byłem z siebie naprawdę dumny :) Wykonałem po prostu kawał dobrej (nikomu pewnie nie potrzebnej) roboty... I nadgoniłem zaległości naukowe. Nie tylko naukowe zresztą. Bo zaległości zwykle idą parami. A może braki... W każdym razie sporo biegania na różne zakupy, usuwanie awarii odpływów w zlewach kuchennych, pranie, prasowanie... No takie szeroko rozumiane życie :) Większość czytelników doskonale rozumie o czym mówię, niemniej są to zjawiska, których w normalnym życiu parafialnym księdza próżno by szukać. Nasze, studenckie życie odbiega znacząco od tej normy, a ja wciąż się zastanawiam, czy to źle, czy dobrze...
Panie, do kogóż pójdziemy, Ty masz słowa życia... Dziś pomyślałem o tak wielu, którzy odeszli... Odeszli, bo... I tu każda historia jest z pewnością inna. Jedno jest pewne - smutno było, kiedy odchodzili i smutno jest dziś. Tak obiektywnie smutno, bo to zawsze wiąże się z jakimś zdecydowanym zerwaniem więzi z Jezusem - przestali z Nim chodzić. Smutno również dlatego, że to zawsze jest jakieś pożegnanie - z tymi, którzy zostają. I takich pożegnań sporo już za mną... Myślę tu o braciach i siostrach, którzy najpierw odpowiedzieli na Boże wezwanie, a potem się wycofali... I to o tych, którzy wycofali się przyrzekając Mu najpierw, że na nich może liczyć...
Nie chce tu dokonywać żadnych ocen, ani tym bardziej wzniecać jakiejś dyskusji. Myślę dziś raczej o konsekwencjach tych wyborów, o tym, co nazywamy życiowym szczęściem, o kwestiach związanych z niepokojem sumienia, o jakiejś pustce w sercu, której nie da się niczym wypełnić, o tęsknocie... Jakoś trudno mi uwierzyć, że rezygnując z czegoś tak wielkiego, jak powołanie (podkreślam - rozpoznane i przypieczętowane ślubami wieczystymi, czy święceniami) można doświadczać pełnej satysfakcji. Nie dalej jak kilka dni temu czytałem świadectwo "byłego" kapłana, który opowiada w nim, że minęło już wiele lat od jego odejścia, a jemu wciąż zdarza się, że wchodzi do kościoła podczas mszy i... płacze. Wydaje się, że wszystko ma - żonę, dzieci, dobrze prosperującą firmę... Dlaczego więc?
Pamiętam pierwszy wstrząs. Kiedy byłem na nowicjacie odeszła z zakonu pewna ważna dla mnie siostra zakonna, wcale nie młoda, co więcej na dość wysokim stanowisku. Nie udźwignęła różnych trudności. Pamiętam, że był to dla mnie wielki szok. Długo się z tym nie mogłem pogodzić. Potem takie przypadki zaczęły zdarzać się częściej. Ale ja nigdy nie przywykłem... Za każdym razem wiązało się to dla mnie z poczuciem jakiegoś bólu i wielkiej straty. I tak jest właściwie do dziś. Wielu z tych, którzy odeszli, było moimi bliskimi kolegami. Wzrastaliśmy razem. Snuliśmy marzenia na nasze kapłaństwo. I nagle pustka... Nie ma ich... Odeszli... Wybrali ponownie, tylko zupełnie inaczej...
W przededniu Niedzieli Dobrego Pasterza, który nas wszystkich powołał, wybrał, zaufał nam i powierzył wielką odpowiedzialność, staram się przekuć moje współczucie w modlitwę... Ono chyba we mnie dominuje... Współczucie. Nie złość, nie gniew, nie jakaś agresja. Ale współczucie. Bo wciąż brzmią mi w uszach słowa - Panie, do kogóż pójdziemy? Nie wierzę, po prostu nie wierzę, żeby było jakieś inne, lepsze miejsce. Nie wierzę, żeby istniał ktoś, kto mógłby równać się z Nim. Nie wierzę, żeby te nowe, zweryfikowane wybory niosły ze sobą szczęście i satysfakcję. Nie dam się przekonać. I będę współczuł... I modlił się... Także o gotowość przyjęcia trudnych słów... Od Jezusa... O gotowość dla nas wszystkich. Jego wybranych...
Kiedy stawiałem dziś ostatnią kropkę w kazaniu hagiograficznym (o świętym, a konkretnie o świętym Maksymilianie), które powstało tuż po kazaniu ślubnym, w którym musiało się zawierać osiem aspektów (między innymi mistagogiczny, chrystocentryczny, eklezjalny, czy personalny), byłem z siebie naprawdę dumny :) Wykonałem po prostu kawał dobrej (nikomu pewnie nie potrzebnej) roboty... I nadgoniłem zaległości naukowe. Nie tylko naukowe zresztą. Bo zaległości zwykle idą parami. A może braki... W każdym razie sporo biegania na różne zakupy, usuwanie awarii odpływów w zlewach kuchennych, pranie, prasowanie... No takie szeroko rozumiane życie :) Większość czytelników doskonale rozumie o czym mówię, niemniej są to zjawiska, których w normalnym życiu parafialnym księdza próżno by szukać. Nasze, studenckie życie odbiega znacząco od tej normy, a ja wciąż się zastanawiam, czy to źle, czy dobrze...
Panie, do kogóż pójdziemy, Ty masz słowa życia... Dziś pomyślałem o tak wielu, którzy odeszli... Odeszli, bo... I tu każda historia jest z pewnością inna. Jedno jest pewne - smutno było, kiedy odchodzili i smutno jest dziś. Tak obiektywnie smutno, bo to zawsze wiąże się z jakimś zdecydowanym zerwaniem więzi z Jezusem - przestali z Nim chodzić. Smutno również dlatego, że to zawsze jest jakieś pożegnanie - z tymi, którzy zostają. I takich pożegnań sporo już za mną... Myślę tu o braciach i siostrach, którzy najpierw odpowiedzieli na Boże wezwanie, a potem się wycofali... I to o tych, którzy wycofali się przyrzekając Mu najpierw, że na nich może liczyć...
Nie chce tu dokonywać żadnych ocen, ani tym bardziej wzniecać jakiejś dyskusji. Myślę dziś raczej o konsekwencjach tych wyborów, o tym, co nazywamy życiowym szczęściem, o kwestiach związanych z niepokojem sumienia, o jakiejś pustce w sercu, której nie da się niczym wypełnić, o tęsknocie... Jakoś trudno mi uwierzyć, że rezygnując z czegoś tak wielkiego, jak powołanie (podkreślam - rozpoznane i przypieczętowane ślubami wieczystymi, czy święceniami) można doświadczać pełnej satysfakcji. Nie dalej jak kilka dni temu czytałem świadectwo "byłego" kapłana, który opowiada w nim, że minęło już wiele lat od jego odejścia, a jemu wciąż zdarza się, że wchodzi do kościoła podczas mszy i... płacze. Wydaje się, że wszystko ma - żonę, dzieci, dobrze prosperującą firmę... Dlaczego więc?
Pamiętam pierwszy wstrząs. Kiedy byłem na nowicjacie odeszła z zakonu pewna ważna dla mnie siostra zakonna, wcale nie młoda, co więcej na dość wysokim stanowisku. Nie udźwignęła różnych trudności. Pamiętam, że był to dla mnie wielki szok. Długo się z tym nie mogłem pogodzić. Potem takie przypadki zaczęły zdarzać się częściej. Ale ja nigdy nie przywykłem... Za każdym razem wiązało się to dla mnie z poczuciem jakiegoś bólu i wielkiej straty. I tak jest właściwie do dziś. Wielu z tych, którzy odeszli, było moimi bliskimi kolegami. Wzrastaliśmy razem. Snuliśmy marzenia na nasze kapłaństwo. I nagle pustka... Nie ma ich... Odeszli... Wybrali ponownie, tylko zupełnie inaczej...
W przededniu Niedzieli Dobrego Pasterza, który nas wszystkich powołał, wybrał, zaufał nam i powierzył wielką odpowiedzialność, staram się przekuć moje współczucie w modlitwę... Ono chyba we mnie dominuje... Współczucie. Nie złość, nie gniew, nie jakaś agresja. Ale współczucie. Bo wciąż brzmią mi w uszach słowa - Panie, do kogóż pójdziemy? Nie wierzę, po prostu nie wierzę, żeby było jakieś inne, lepsze miejsce. Nie wierzę, żeby istniał ktoś, kto mógłby równać się z Nim. Nie wierzę, żeby te nowe, zweryfikowane wybory niosły ze sobą szczęście i satysfakcję. Nie dam się przekonać. I będę współczuł... I modlił się... Także o gotowość przyjęcia trudnych słów... Od Jezusa... O gotowość dla nas wszystkich. Jego wybranych...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz