zdj:flickr/BrentNelson/Lic CC
Mili Moi...
Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem skupienia dla rodzin. I choć tak naprawdę było to tylko kilka godzin po południu, to jednak dla mnie zawsze każde takie spotkanie to wydarzenie. Wszak spotykam się z słuchaczami, którzy chcą coś wartościowego usłyszeć... I nawet jeśli jest ich tylko sześcioro (bo tylu było dzisiaj), to trzeba ich potraktować poważnie i dać z siebie wszystko.
Misja Jana Chrzciciela trwa... To moja refleksja na dziś... Nieodmiennie i jak zawsze najbardziej przemawiają do mnie słowa z Prologu mówiące o tym, że Słowo przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli... Arogancja, obojętność, głupota??? Może wszystkiego po trosze... Nie bez przyczyny jednak pojawia się Jan. On woła głośno... On przygotowuje grunt... On wprowadza niejako Jezusa na scenę... I sam znika...
Gdyby Jan powiedział sobie - a jaką wartość ma to moje nawoływanie? Kto go słucha? Ta garstka z Jerozolimy i okolic... A reszta? A jednak zaczyna w mikroskali. Jakby znał Jezusową przypowieść o zakwasie, który kobieta włożyła w trzy miary mąki. I wszystko się zakwasiło... Nie można czekać na milionową publiczność. Trzeba zaczynać tu i teraz. Nie zapomnę chyba nigdy słów, które skierowała do mnie Pani Maria, kiedy byłem jeszcze bardzo młodym księdzem. Ta sędziwa, oddana Kościołowi kobieta powiedziała mi - ojcze, nie można zmarnować żadnej okazji - tam gdzie jest jakakolwiek garstka ludzi trzeba im jakoś powiedzieć o Jezusie...
No i znów dziś refleksja nad konsekwencją. Czy moje usta są pełne Jezusa? Czy rzeczywiście KAŻDA okazja jest wykorzystana, żeby Go głosić? Bo może ja nie wierzę... Może nie wierzę w to, o czym nieustannie przekonuje nas tajemnica Bożego Narodzenia. Że dla Boga nie ma nic niemożliwego. Nawet przyjście na ten świat i zamieszkanie pośród ludzi. Nawet to nie było niemożliwe, choć wszyscy tak właśnie sądzili... To niemożliwe!!! Bóg nie może być aż tak bliski...
Jest tak wiele niemożliwości w świecie ludzi dziś - to niemożliwe, żeby On mnie pocieszył po śmierci dziecka; to niemożliwe, żeby On zaspokoił moją potrzebę bliskości z drugim człowiekiem, którego w życiu nie mam; to niemożliwe, żeby zadbał o mój byt materialny, jeśli ja sam wszystkiego sobie nie wywalczę; to niemożliwe... A jednak... Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy... Bo wszystko możliwe jest dla Boga, w którego wierzy. I wówczas już nie waha się wołać głośno, niczym Jan! I wówczas już nie ma wątpliwości, że Jezus jest ostatecznym rozwiązaniem każdego ludzkiego problemu! I nie lęka się o Nim mówić innym, prowadzić ich do Niego, Jego wprowadzać w ich życie! I wtedy każda okazja jest dobra... Bo misja Jana Chrzciciela trwa... Bo świat wciąż nie poznał tej największej miłości, która do niego przybyła w tak niespodziewany sposób... Przyszło do swojej własności... A ta własność ciągle o tym nie wie... Nie chce wiedzieć...
Dzisiejszy dzień upłynął pod znakiem skupienia dla rodzin. I choć tak naprawdę było to tylko kilka godzin po południu, to jednak dla mnie zawsze każde takie spotkanie to wydarzenie. Wszak spotykam się z słuchaczami, którzy chcą coś wartościowego usłyszeć... I nawet jeśli jest ich tylko sześcioro (bo tylu było dzisiaj), to trzeba ich potraktować poważnie i dać z siebie wszystko.
Misja Jana Chrzciciela trwa... To moja refleksja na dziś... Nieodmiennie i jak zawsze najbardziej przemawiają do mnie słowa z Prologu mówiące o tym, że Słowo przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli... Arogancja, obojętność, głupota??? Może wszystkiego po trosze... Nie bez przyczyny jednak pojawia się Jan. On woła głośno... On przygotowuje grunt... On wprowadza niejako Jezusa na scenę... I sam znika...
Gdyby Jan powiedział sobie - a jaką wartość ma to moje nawoływanie? Kto go słucha? Ta garstka z Jerozolimy i okolic... A reszta? A jednak zaczyna w mikroskali. Jakby znał Jezusową przypowieść o zakwasie, który kobieta włożyła w trzy miary mąki. I wszystko się zakwasiło... Nie można czekać na milionową publiczność. Trzeba zaczynać tu i teraz. Nie zapomnę chyba nigdy słów, które skierowała do mnie Pani Maria, kiedy byłem jeszcze bardzo młodym księdzem. Ta sędziwa, oddana Kościołowi kobieta powiedziała mi - ojcze, nie można zmarnować żadnej okazji - tam gdzie jest jakakolwiek garstka ludzi trzeba im jakoś powiedzieć o Jezusie...
No i znów dziś refleksja nad konsekwencją. Czy moje usta są pełne Jezusa? Czy rzeczywiście KAŻDA okazja jest wykorzystana, żeby Go głosić? Bo może ja nie wierzę... Może nie wierzę w to, o czym nieustannie przekonuje nas tajemnica Bożego Narodzenia. Że dla Boga nie ma nic niemożliwego. Nawet przyjście na ten świat i zamieszkanie pośród ludzi. Nawet to nie było niemożliwe, choć wszyscy tak właśnie sądzili... To niemożliwe!!! Bóg nie może być aż tak bliski...
Jest tak wiele niemożliwości w świecie ludzi dziś - to niemożliwe, żeby On mnie pocieszył po śmierci dziecka; to niemożliwe, żeby On zaspokoił moją potrzebę bliskości z drugim człowiekiem, którego w życiu nie mam; to niemożliwe, żeby zadbał o mój byt materialny, jeśli ja sam wszystkiego sobie nie wywalczę; to niemożliwe... A jednak... Wszystko możliwe jest dla tego, kto wierzy... Bo wszystko możliwe jest dla Boga, w którego wierzy. I wówczas już nie waha się wołać głośno, niczym Jan! I wówczas już nie ma wątpliwości, że Jezus jest ostatecznym rozwiązaniem każdego ludzkiego problemu! I nie lęka się o Nim mówić innym, prowadzić ich do Niego, Jego wprowadzać w ich życie! I wtedy każda okazja jest dobra... Bo misja Jana Chrzciciela trwa... Bo świat wciąż nie poznał tej największej miłości, która do niego przybyła w tak niespodziewany sposób... Przyszło do swojej własności... A ta własność ciągle o tym nie wie... Nie chce wiedzieć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz