zdj:flickr/Ark in Time/Lic CC
Mili Moi...
No i nadeszło Objawienie Pańskie, ten dzień, który w życiu zakonnym lubię chyba najbardziej. Coroczne losowanie patronów i sentencji przewodnich na najbliższe 365 dni już za nami. W tym roku zatroszczy się o mnie kobieta i będzie to święta Agnieszka, dziewica i męczennica, którą wspomnimy wkrótce, bo już 21 stycznia. Sentencja zaś, jak mówią moi bracia, jest znakomita dla ekonoma (bo taką funkcję pełnię właśnie w naszym domu). A mianowicie - Tak bowiem jest: kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie. (2 Kor 9,6). To jedna z większych radości tego dnia, pomijając piękne słońce, które powitało nas o poranku...
Ale Słowo... Co ono dzisiaj mówi? Dwie kwestie stanęły mi przed oczami. Przede wszystkim zdecydowanie i konsekwencja, z którą mędrcy szukają dziecka. A jednocześnie wielka pokora towarzysząca im, kiedy już je znaleźli. Ta ciemność, w której podążają symbolizuje ciemność pogańskiego świata, w którym Bóg rozbłysnął swoją gwiazdą. Oni zaufali i odnaleźli prawdziwe Słońce. Ono im dało wiele radości i niezwykły pokój, który zanieśli ze sobą. W kontraście do nich są przedstawieni mieszkańcy Jerozolimy, którzy odczuwają lęk i niepokój niczym król Herod. Trudno go jednoznacznie wytłumaczyć, ale oni nie widzą gwiazdy, nie chcą jej widzieć. Bo oni są przekonani, że już trwają w świetle. Ich Bóg już niczym nie może zaskoczyć. Przypominają mi się tu słowa Martina Bubera, żydowskiego filozofa z przełomu XIX i XX wieku. Mawiał, że jeśli Chrystus jest drogą do Ojca, to Żydzi jej nie potrzebują, bo oni już są z Ojcem.
I tę postawę widać wyraźnie w zachowaniu uczonych w Piśmie, z którymi konsultuje się Herod. On pyta ich gdzie narodzi się dziecię, oni mu odpowiadają. Ale nie rodzi to w nich żadnego zainteresowania. Żaden z nich nie dołącza do mędrców i nie idzie sprawdzić. Nic. Po prostu pustka spowodowana pewnością siebie. W ten sposób pozbawili się oni tego nieprawdopodobnego daru spotkania. Stracili szansę. Tu i teraz. Ona jeszcze się pojawi, kiedy Jezus rozpocznie publiczną działalność, ale już w innym kontekście. Konfrontacyjnym. Wówczas nie będą mogli Go zlekceważyć. Będą musieli zająć stanowisko.
Mam nieodparte wrażenie, że historia powtarza się dziś, na naszych oczach. Jest jakieś grono Herodów, którzy zioną nienawiścią do wszystkiego, co Jezusowe i coraz chętniej tę nienawiść wyrażają na zewnątrz. Jest wielkie grono obojętnych, którzy nie reagują. Czują się wręcz zażenowani, skrępowani sytuacjami, w których muszą zająć jakieś stanowisko związane z wiarą. Nie dostrzegają żadnej szansy, żadnej Bożej propozycji. Są bierni i opierają się na jakiejś nadzwyczajnej pewności siebie, która podpowiada im, że Bóg jest gdzieś głęboko w ich własnych sercach i tam powinni się z Nim spotykać. Wszędzie indziej stanowi On jakieś zagrożenie. Ponieważ do własnego serca można nie zaglądać, można zupełnie spokojnie obecnego tam Boga zlekceważyć. Tego obecnego na zewnątrz zlekceważyć trudniej. Trzeba włożyć znacznie więcej wysiłku, żeby nie widzieć... A zatem ci, którzy starają się usunąć wszelką obecność Boga z przestrzeni publicznej stają się sprzymierzeńcami tych obojętnych. Bo przecież to, czego nie widać, nie istnieje... Nie musimy o tym myśleć. A nade wszystko nie musimy nic zmieniać... Chrześcijanie niewidzialni... Niby wierzą, ale Bóg, którego, jak im się wydaje, zamknęli we własnym sercu, jest od nich nieskończenie daleko... Oni muszą poczekać na konfrontację, o którą On, prędzej, czy później, zadba...
Są wreszcie ci, którzy przypominają mędrców ze Wschodu. Widzą gwiazdę. Nie usiłują zamknąć oczu. Wręcz przeciwnie. Ona ich wabi, nie pozwala spocząć, motywuje do poszukiwań. Ci idą w głąb. Nie zadowalają się powierzchownością. Chcą spotkać Boga. Wszędzie. I wiedzą, że to jest możliwe. W najprostszych sytuacjach dnia, w najmniej oczekiwanych kontekstach, w miejscach, gdzie nikt by się Go nie spodziewał... On będzie na nich czekał. I oni Go spotkają. Szczęście, które w związku z tym odnajdą będzie tak widoczne, że stanie się źródłem zazdrości dla tych obojętnych. Konfrontacyjnej zazdrości. A ta zazdrość przemieni się albo w szczere nawrócenie, albo w nienawiść. Przyniesie albo życie, albo śmierć... Tak było, jest i będzie. Dopóki trwa ten świat. Bo on naprawdę kręci się wokół Boga - czy tego chce, czy nie. Czy o tym wie, czy temu zaprzecza. Czy się na to godzi, czy z tym walczy... Bóg jest!!! I na szczęście - dla Niego nie ma nic niemożliwego...
No i nadeszło Objawienie Pańskie, ten dzień, który w życiu zakonnym lubię chyba najbardziej. Coroczne losowanie patronów i sentencji przewodnich na najbliższe 365 dni już za nami. W tym roku zatroszczy się o mnie kobieta i będzie to święta Agnieszka, dziewica i męczennica, którą wspomnimy wkrótce, bo już 21 stycznia. Sentencja zaś, jak mówią moi bracia, jest znakomita dla ekonoma (bo taką funkcję pełnię właśnie w naszym domu). A mianowicie - Tak bowiem jest: kto skąpo sieje, ten skąpo i zbiera, kto zaś hojnie sieje, ten hojnie też zbierać będzie. (2 Kor 9,6). To jedna z większych radości tego dnia, pomijając piękne słońce, które powitało nas o poranku...
Ale Słowo... Co ono dzisiaj mówi? Dwie kwestie stanęły mi przed oczami. Przede wszystkim zdecydowanie i konsekwencja, z którą mędrcy szukają dziecka. A jednocześnie wielka pokora towarzysząca im, kiedy już je znaleźli. Ta ciemność, w której podążają symbolizuje ciemność pogańskiego świata, w którym Bóg rozbłysnął swoją gwiazdą. Oni zaufali i odnaleźli prawdziwe Słońce. Ono im dało wiele radości i niezwykły pokój, który zanieśli ze sobą. W kontraście do nich są przedstawieni mieszkańcy Jerozolimy, którzy odczuwają lęk i niepokój niczym król Herod. Trudno go jednoznacznie wytłumaczyć, ale oni nie widzą gwiazdy, nie chcą jej widzieć. Bo oni są przekonani, że już trwają w świetle. Ich Bóg już niczym nie może zaskoczyć. Przypominają mi się tu słowa Martina Bubera, żydowskiego filozofa z przełomu XIX i XX wieku. Mawiał, że jeśli Chrystus jest drogą do Ojca, to Żydzi jej nie potrzebują, bo oni już są z Ojcem.
I tę postawę widać wyraźnie w zachowaniu uczonych w Piśmie, z którymi konsultuje się Herod. On pyta ich gdzie narodzi się dziecię, oni mu odpowiadają. Ale nie rodzi to w nich żadnego zainteresowania. Żaden z nich nie dołącza do mędrców i nie idzie sprawdzić. Nic. Po prostu pustka spowodowana pewnością siebie. W ten sposób pozbawili się oni tego nieprawdopodobnego daru spotkania. Stracili szansę. Tu i teraz. Ona jeszcze się pojawi, kiedy Jezus rozpocznie publiczną działalność, ale już w innym kontekście. Konfrontacyjnym. Wówczas nie będą mogli Go zlekceważyć. Będą musieli zająć stanowisko.
Mam nieodparte wrażenie, że historia powtarza się dziś, na naszych oczach. Jest jakieś grono Herodów, którzy zioną nienawiścią do wszystkiego, co Jezusowe i coraz chętniej tę nienawiść wyrażają na zewnątrz. Jest wielkie grono obojętnych, którzy nie reagują. Czują się wręcz zażenowani, skrępowani sytuacjami, w których muszą zająć jakieś stanowisko związane z wiarą. Nie dostrzegają żadnej szansy, żadnej Bożej propozycji. Są bierni i opierają się na jakiejś nadzwyczajnej pewności siebie, która podpowiada im, że Bóg jest gdzieś głęboko w ich własnych sercach i tam powinni się z Nim spotykać. Wszędzie indziej stanowi On jakieś zagrożenie. Ponieważ do własnego serca można nie zaglądać, można zupełnie spokojnie obecnego tam Boga zlekceważyć. Tego obecnego na zewnątrz zlekceważyć trudniej. Trzeba włożyć znacznie więcej wysiłku, żeby nie widzieć... A zatem ci, którzy starają się usunąć wszelką obecność Boga z przestrzeni publicznej stają się sprzymierzeńcami tych obojętnych. Bo przecież to, czego nie widać, nie istnieje... Nie musimy o tym myśleć. A nade wszystko nie musimy nic zmieniać... Chrześcijanie niewidzialni... Niby wierzą, ale Bóg, którego, jak im się wydaje, zamknęli we własnym sercu, jest od nich nieskończenie daleko... Oni muszą poczekać na konfrontację, o którą On, prędzej, czy później, zadba...
Są wreszcie ci, którzy przypominają mędrców ze Wschodu. Widzą gwiazdę. Nie usiłują zamknąć oczu. Wręcz przeciwnie. Ona ich wabi, nie pozwala spocząć, motywuje do poszukiwań. Ci idą w głąb. Nie zadowalają się powierzchownością. Chcą spotkać Boga. Wszędzie. I wiedzą, że to jest możliwe. W najprostszych sytuacjach dnia, w najmniej oczekiwanych kontekstach, w miejscach, gdzie nikt by się Go nie spodziewał... On będzie na nich czekał. I oni Go spotkają. Szczęście, które w związku z tym odnajdą będzie tak widoczne, że stanie się źródłem zazdrości dla tych obojętnych. Konfrontacyjnej zazdrości. A ta zazdrość przemieni się albo w szczere nawrócenie, albo w nienawiść. Przyniesie albo życie, albo śmierć... Tak było, jest i będzie. Dopóki trwa ten świat. Bo on naprawdę kręci się wokół Boga - czy tego chce, czy nie. Czy o tym wie, czy temu zaprzecza. Czy się na to godzi, czy z tym walczy... Bóg jest!!! I na szczęście - dla Niego nie ma nic niemożliwego...
o co chodzi z tym losowaniem patrona i sentencji?
OdpowiedzUsuńW naszym Zakonie jest to jedna z tradycji... 6 stycznia odbywa się w każdym naszym klasztorze kolęda - błogosławimy nasze zakonne cele (pokoje) i kropimy je woda święconą oraz zawsze tego dnia losujemy przygotowane uprzednio przez naszych najmłodszych braci (postulantów) i rozsyłane do wszystkich klasztorów sentencje oraz patrona na dany rok... Modlimy się zawsze wspólnie do Ducha Świętego przed owym losowaniem i wierzymy, że patron, którego losujemy, jest nam dany w sposób szczególny przez Pana Boga jako opiekun na najbliższy rok. Sentencja zaś, czy jakaś mądra myśl, ma się stać dla nas swoistą myślą przewodnią, do której mamy często wracać i która również winna wpływać na nasze życie w ciągu tego roku... Taki to zwyczaj :)
OdpowiedzUsuńa to teraz rozumiem :) piękna tradycja :)
UsuńPiękna tradycja, w naszym Zgromadzeniu niestety poza nowicjatem już niespotykana. A dobrze każdego dnia zmierzyć się z choćby jednym zdaniem osoby, która już wie...
OdpowiedzUsuń