zdj:flickr/bhsher/Lic CC
Mili Moi...
Przepraszam, że nie zaglądałem tu przez tyle dni... Ale przeżyłem wstrząs :) Naprawdę... Wstrząs polegający na wyrwaniu się z mojej zakonnej codzienności. Moje wizyty w rodzinnym mieście są dla mnie coraz trudniejsze. Goszczę u cioci, która jest urocza i rozpieszcza mnie przede wszystkim kulinarnie. Ale... Na co dzień, w Lublinie, jestem sam... W cichym mieszkaniu, wśród książek, ze ściśle określonymi porami modlitw, z przejrzystym planem zajęć... W gościach jestem tego wszystkiego pozbawiony. Wszystko jest zaburzone, poprzestawiane, nie takie, jakie powinno... Powie ktoś - przesada; a może - starokawalerskie nawyki... Ha, nie takie to proste... Zaczynam chyba powoli rozumieć coś, co u początku życia zakonnego zupełnie nie mogło mi się zmieścić w głowie. Mianowicie - że zakonnik potrzebuje samotności, a porządek w jego życiu ma za zadanie zbliżać go do Boga. Nie kwestionując całej sfery zaangażowania duszpasterskiego, które przecież tak lubię, muszę sobie powiedzieć wprost - potrzebuję również chwil bycia sam na sam ze sobą... Coraz mniej sie ze sobą nudzę :) A w święta... No właśnie było wszystko, tylko nie ta samotność, co zaowocowało ogromnym zmęczeniem. Kiedy więc dziś stanąłem w progu mojego cichego domu, miałem ochotę pocałować z radości drzwi :) W tym właśnie kontekście odłożyłem również wszelkie pisanie - nie byłem w stanie się do niego zabrać...
Wyjazd rozpoczął się od spowiedzi w naszym sanktuarium w Gnieźnie. Piękne doświadczenie obwieszczania Bożego przebaczenia i czasem ból serca, kiedy tego zrobić nie można... Potem Wigilia rodzinna... Co ciekawe, zrobiłem pewien eksperyment. Nie mogąc dostać się do domu z powodu zepsutego domofonu, zadzwoniłem do pewnej katolickiej rodziny w sąsiedztwie pytając, czy mają dodatkowe nakrycie i czy wpuszczą podróżnego... Nie byłem wielce zdziwiony, kiedy usłyszałem dźwięk odkładanej słuchawki... Taki nasz katolicki zwyczaj - pusty talerz na stole, który już dla wielu, a może dla większości nic nie znaczy... Pusty znak... Smutno... W święta podróże małe i duże - Puck, Chojnice, Gdynia... Wszędzie dobrzy, serdeczni ludzie... Piękne małżeństwa, piękne rodziny, kochający się prawdziwie ludzie... Zaczerpnąłem. Dobrze mi z nimi było. Cieszę się, że choć przez chwilę mogłem odetchnąć atmosferą ich miłości. W takich chwilach czuję jak te nasze, różne przecież powołania sie uzupełniają. Widząc ich szczęście i moje własne nie mam poczucia straty. Wręcz przeciwnie. Widzę, że rezygnując z tej wyłączności, na którą zdecydowali sie oni, zyskałem. Co takiego? Ano takie maleńkie współuczestnictwo w wielu rodzinach, domach, małżeństwach. W takim wymiarze, który nigdy nie mógłby być możliwy, gdybym miał własną rodzinę. Dzięki tym wizytom pogłębia się we mnie zrozumienie mojego powołania, coraz lepiej widzę jego sens. Cieszę się nim na nowo, jeszcze mocniej. A może i ja jestem im do czegoś potrzebny???
A dziś imieniny Pana Jezusa... Wspominamy Jego Święte Imię, Imię, na które zegnie się każde kolano, Imię, w którym jest nasze zbawienie. Właśnie w tym! W żadnym innym! Imię, które zrobiło karierę jako znakomity przerywnik, pytajnik, wykrzyknik, westchnienie, wyraz zniecierpliwienia, gniewu, czy Bóg wie czego jeszcze... Używane w tak przedziwnych kontekstach i okolicznościach. Najczęściej bezrefleksyjnie i bez szacunku. Ot tak, po prostu... Płynie... Ale ta nasza niefrasobliwość nie może Go w żaden sposób pozbawić Jego świętości. To zawsze będzie Imię, na dźwięk którego uciekają demony. W to Imię Kościół podnosi chorych, wskrzesza umarłych w grzechach. W to Imię rozpoczynamy wszystko, co ważne... Także ten nowy rok. Kolejny rok życia i zmagania się o świętość. Rozpoczął się w Imię Jezusa +
Przepraszam, że nie zaglądałem tu przez tyle dni... Ale przeżyłem wstrząs :) Naprawdę... Wstrząs polegający na wyrwaniu się z mojej zakonnej codzienności. Moje wizyty w rodzinnym mieście są dla mnie coraz trudniejsze. Goszczę u cioci, która jest urocza i rozpieszcza mnie przede wszystkim kulinarnie. Ale... Na co dzień, w Lublinie, jestem sam... W cichym mieszkaniu, wśród książek, ze ściśle określonymi porami modlitw, z przejrzystym planem zajęć... W gościach jestem tego wszystkiego pozbawiony. Wszystko jest zaburzone, poprzestawiane, nie takie, jakie powinno... Powie ktoś - przesada; a może - starokawalerskie nawyki... Ha, nie takie to proste... Zaczynam chyba powoli rozumieć coś, co u początku życia zakonnego zupełnie nie mogło mi się zmieścić w głowie. Mianowicie - że zakonnik potrzebuje samotności, a porządek w jego życiu ma za zadanie zbliżać go do Boga. Nie kwestionując całej sfery zaangażowania duszpasterskiego, które przecież tak lubię, muszę sobie powiedzieć wprost - potrzebuję również chwil bycia sam na sam ze sobą... Coraz mniej sie ze sobą nudzę :) A w święta... No właśnie było wszystko, tylko nie ta samotność, co zaowocowało ogromnym zmęczeniem. Kiedy więc dziś stanąłem w progu mojego cichego domu, miałem ochotę pocałować z radości drzwi :) W tym właśnie kontekście odłożyłem również wszelkie pisanie - nie byłem w stanie się do niego zabrać...
Wyjazd rozpoczął się od spowiedzi w naszym sanktuarium w Gnieźnie. Piękne doświadczenie obwieszczania Bożego przebaczenia i czasem ból serca, kiedy tego zrobić nie można... Potem Wigilia rodzinna... Co ciekawe, zrobiłem pewien eksperyment. Nie mogąc dostać się do domu z powodu zepsutego domofonu, zadzwoniłem do pewnej katolickiej rodziny w sąsiedztwie pytając, czy mają dodatkowe nakrycie i czy wpuszczą podróżnego... Nie byłem wielce zdziwiony, kiedy usłyszałem dźwięk odkładanej słuchawki... Taki nasz katolicki zwyczaj - pusty talerz na stole, który już dla wielu, a może dla większości nic nie znaczy... Pusty znak... Smutno... W święta podróże małe i duże - Puck, Chojnice, Gdynia... Wszędzie dobrzy, serdeczni ludzie... Piękne małżeństwa, piękne rodziny, kochający się prawdziwie ludzie... Zaczerpnąłem. Dobrze mi z nimi było. Cieszę się, że choć przez chwilę mogłem odetchnąć atmosferą ich miłości. W takich chwilach czuję jak te nasze, różne przecież powołania sie uzupełniają. Widząc ich szczęście i moje własne nie mam poczucia straty. Wręcz przeciwnie. Widzę, że rezygnując z tej wyłączności, na którą zdecydowali sie oni, zyskałem. Co takiego? Ano takie maleńkie współuczestnictwo w wielu rodzinach, domach, małżeństwach. W takim wymiarze, który nigdy nie mógłby być możliwy, gdybym miał własną rodzinę. Dzięki tym wizytom pogłębia się we mnie zrozumienie mojego powołania, coraz lepiej widzę jego sens. Cieszę się nim na nowo, jeszcze mocniej. A może i ja jestem im do czegoś potrzebny???
A dziś imieniny Pana Jezusa... Wspominamy Jego Święte Imię, Imię, na które zegnie się każde kolano, Imię, w którym jest nasze zbawienie. Właśnie w tym! W żadnym innym! Imię, które zrobiło karierę jako znakomity przerywnik, pytajnik, wykrzyknik, westchnienie, wyraz zniecierpliwienia, gniewu, czy Bóg wie czego jeszcze... Używane w tak przedziwnych kontekstach i okolicznościach. Najczęściej bezrefleksyjnie i bez szacunku. Ot tak, po prostu... Płynie... Ale ta nasza niefrasobliwość nie może Go w żaden sposób pozbawić Jego świętości. To zawsze będzie Imię, na dźwięk którego uciekają demony. W to Imię Kościół podnosi chorych, wskrzesza umarłych w grzechach. W to Imię rozpoczynamy wszystko, co ważne... Także ten nowy rok. Kolejny rok życia i zmagania się o świętość. Rozpoczął się w Imię Jezusa +
Nareszcie jest Ojciec ....
OdpowiedzUsuńwłaśnie, tak czekaliśmy...
OdpowiedzUsuńa co do tej plątaniny i zmian w czasie świąt -
to wszystko było piękne, wystrojone, pachnące, słodkie i pyszne..
ale też zawsze w każde święta mam taką myśl
czy my z tym wszystkim nie przesadzamy?
czy cieszenie się z przyjścia Pana to musi być takie?
przecież najważniejsze by przyszedł do naszego serca,
naszych domów i rodzin...