zdj:flickr/✠ drakegoodman ✠/Lic CC
Mili Moi...
Przyssałem się dziś do książki o wielce zachęcającym tytule - "Błogosławiony Maksymilian Maria Kolbe. Dokumenty, artykuły, opracowania". Dziabnąłem z dwieście stron, ale to ciągle kropelka w morzu tego, co już mam na półkach (i tego, czego jeszcze tam nie mam). Fiszek przybyło, a to ważne, bo jutro i pojutrze jest absolutnie konieczne, żebym stworzył plan mojej pracy (oczywiście jakiś wstępny). We wtorek mam go zaprezentować gronu, które z radością rozszarpie go na naukowe strzępy :) Trzeba się więc postarać. Zresztą, ktokolwiek pisał jakąś naukową pracę wie, że plan rzecz najważniejsza. Ja co prawda typem naukowca nie jestem, nie byłem i pewnie nigdy nie będę, ale skoro Opatrzność tak tymi moimi losami kieruje, to na razie się zabieram do pracy, a potem się zobaczy :)
To wszystko jakoś wpisuje się w kontekst dzisiejszego Słowa. Kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech mnie naśladuje. Ja aktualnie robię w moim życiu rzeczy, które nie sprawiają mi wielkiej frajdy. Pewnie, rozumiem ich znaczenie, mam z tego jakieś minimum satysfakcji, ale z pewnością nie jest to coś, co chciałbym robić dłużej, niż to konieczne... Zdecydowanie wolę mieć przed sobą człowieka, niż książkę. Z człowiekiem chcę się spotykać i tak też rozumiem dar mojego kapłaństwa. Ono jest dla ludzi, a nie dla książek. Ale Boży plan na tę chwilę mojego życia wygląda właśnie tak... Ludzi oglądam na ulicy i w telewizji, na uczelni... Większość zdecydowana niczego ode mnie nie chce. Po prostu przepływają obok... I to mnie trochę męczy. Mieć coś wielkiego i nie móc tego dać, nie mieć nikogo, kto chciałby wziąć... Oczywiście, gdybym się bardziej postarał, to parafii jest wokół bardzo wiele, choć nie jest to oczywiście takie proste (nikt nie umówi się ze mną, że będę przychodził, kiedy będę akurat miał czas...), a i to studiowanie moje, które jednak traktuję poważnie, trzeba brać pod uwagę...
Trochę więc patowa sytuacja. Może więc trzeba ją podpisać tak delikatnie, cienkimi literami - "krzyż". Taki mały, drobny krzyż codzienności. Nie móc robić tego, co się kocha, nie móc dawać tego, co się ma i co się dostało właśnie po to, żeby dawać... Zawsze mi w takich chwilach stają przed oczami duszpasterze, więźniowie reżimów różnorakich, którzy przez kilkanaście lat więzieni, nie mogli służyć niczym nikomu... W takiej sytuacji naprawdę można umrzeć. Ze smutku. Ze zgryzoty. Mnie do tego na razie daleko. Wciąż Pan daje okazje... Mniej i rzadziej, ale podtrzymuje mnie przy życiu...
Kto chce zachować swoje życie straci je, a kto je straci... Zdałem sobie dziś sprawę, że nie jestem za bardzo przywiązany do "życia" w znaczeniu miejsca i do tego, co robię. Gdyby dziś przyszedł rozkaz zmiany, bez większego wahania i żalu mógłbym go zrealizować. Ale jeśli chodzi o moje życie samo w sobie, jako akt, który trwa, to chyba moje przywiązanie jest wielkie. Pisałem już o moim niepokoju w myśleniu o śmierci. Chyba wciąż nie jestem na nią gotów. Chyba wciąż nie chcę umierać. Wydaje mi się, że jeszcze mógłbym być taki przydatny... Uśmiecham się sam do tych myśli, bo Pan Jezus sobie z pewnością beze mnie poradzi, pewnie nawet dużo lepiej, ale... Takie to moje ludzkie rzeczy widzenie... Kiedy tak dużo teraz czytam o o. Maksymilianie i wielu autorów pokazuje jak bardzo ten mój współbrat był przygotowany na śmierć, jak spokojnie ją przyjmował... To tęsknię za taką postawą serca. Może pomogła mu po ludzku świadomość, że trochę żyje na kredyt. Kiedy wrócił z Rzymu w 1919 roku dawano mu trzy miesiące życia z powodu gruźlicy, na którą chorował. Żył z nią kolejne dwadzieścia lat... Cień śmierci, który przynaglał go do intensywnego życia. Ale nade wszystko świadomość, że tam czeka Miłość, której nie można się bać... Oby jak najszybciej się z Nią spotkać. A wówczas, jak sam pisał - będziemy mogli wreszcie pracować obiema rękami, bo teraz jedną musimy się podtrzymywać, żeby nie upaść... Kto chce zachować swoje życie... Kiedy w kontekście działań wojennych bracia obawiali się śmierci, Maksymilian im odpowiadał - to największa przysługa jaką mogliby nam zrobić... Wówczas z góry moglibyśmy "brać ich za łeb"...
Może to właśnie to... Nie zdaję sobie sprawy ile mógłbym zrobić "stamtąd". Wydaje mi się ciągle, że tak wiele jest do zrobienia tu, teraz, tymi siłami... A przecież życie zmienia się, ale się nie kończy... Ile można zrobić Jego siłami, kiedy już ciało nie krępuje, demon nie zwodzi, człek nie przeszkadza... To rodzi jakąś nieokreśloną tęsknotę... Za Życiem...
Przyssałem się dziś do książki o wielce zachęcającym tytule - "Błogosławiony Maksymilian Maria Kolbe. Dokumenty, artykuły, opracowania". Dziabnąłem z dwieście stron, ale to ciągle kropelka w morzu tego, co już mam na półkach (i tego, czego jeszcze tam nie mam). Fiszek przybyło, a to ważne, bo jutro i pojutrze jest absolutnie konieczne, żebym stworzył plan mojej pracy (oczywiście jakiś wstępny). We wtorek mam go zaprezentować gronu, które z radością rozszarpie go na naukowe strzępy :) Trzeba się więc postarać. Zresztą, ktokolwiek pisał jakąś naukową pracę wie, że plan rzecz najważniejsza. Ja co prawda typem naukowca nie jestem, nie byłem i pewnie nigdy nie będę, ale skoro Opatrzność tak tymi moimi losami kieruje, to na razie się zabieram do pracy, a potem się zobaczy :)
To wszystko jakoś wpisuje się w kontekst dzisiejszego Słowa. Kto chce iść za mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech mnie naśladuje. Ja aktualnie robię w moim życiu rzeczy, które nie sprawiają mi wielkiej frajdy. Pewnie, rozumiem ich znaczenie, mam z tego jakieś minimum satysfakcji, ale z pewnością nie jest to coś, co chciałbym robić dłużej, niż to konieczne... Zdecydowanie wolę mieć przed sobą człowieka, niż książkę. Z człowiekiem chcę się spotykać i tak też rozumiem dar mojego kapłaństwa. Ono jest dla ludzi, a nie dla książek. Ale Boży plan na tę chwilę mojego życia wygląda właśnie tak... Ludzi oglądam na ulicy i w telewizji, na uczelni... Większość zdecydowana niczego ode mnie nie chce. Po prostu przepływają obok... I to mnie trochę męczy. Mieć coś wielkiego i nie móc tego dać, nie mieć nikogo, kto chciałby wziąć... Oczywiście, gdybym się bardziej postarał, to parafii jest wokół bardzo wiele, choć nie jest to oczywiście takie proste (nikt nie umówi się ze mną, że będę przychodził, kiedy będę akurat miał czas...), a i to studiowanie moje, które jednak traktuję poważnie, trzeba brać pod uwagę...
Trochę więc patowa sytuacja. Może więc trzeba ją podpisać tak delikatnie, cienkimi literami - "krzyż". Taki mały, drobny krzyż codzienności. Nie móc robić tego, co się kocha, nie móc dawać tego, co się ma i co się dostało właśnie po to, żeby dawać... Zawsze mi w takich chwilach stają przed oczami duszpasterze, więźniowie reżimów różnorakich, którzy przez kilkanaście lat więzieni, nie mogli służyć niczym nikomu... W takiej sytuacji naprawdę można umrzeć. Ze smutku. Ze zgryzoty. Mnie do tego na razie daleko. Wciąż Pan daje okazje... Mniej i rzadziej, ale podtrzymuje mnie przy życiu...
Kto chce zachować swoje życie straci je, a kto je straci... Zdałem sobie dziś sprawę, że nie jestem za bardzo przywiązany do "życia" w znaczeniu miejsca i do tego, co robię. Gdyby dziś przyszedł rozkaz zmiany, bez większego wahania i żalu mógłbym go zrealizować. Ale jeśli chodzi o moje życie samo w sobie, jako akt, który trwa, to chyba moje przywiązanie jest wielkie. Pisałem już o moim niepokoju w myśleniu o śmierci. Chyba wciąż nie jestem na nią gotów. Chyba wciąż nie chcę umierać. Wydaje mi się, że jeszcze mógłbym być taki przydatny... Uśmiecham się sam do tych myśli, bo Pan Jezus sobie z pewnością beze mnie poradzi, pewnie nawet dużo lepiej, ale... Takie to moje ludzkie rzeczy widzenie... Kiedy tak dużo teraz czytam o o. Maksymilianie i wielu autorów pokazuje jak bardzo ten mój współbrat był przygotowany na śmierć, jak spokojnie ją przyjmował... To tęsknię za taką postawą serca. Może pomogła mu po ludzku świadomość, że trochę żyje na kredyt. Kiedy wrócił z Rzymu w 1919 roku dawano mu trzy miesiące życia z powodu gruźlicy, na którą chorował. Żył z nią kolejne dwadzieścia lat... Cień śmierci, który przynaglał go do intensywnego życia. Ale nade wszystko świadomość, że tam czeka Miłość, której nie można się bać... Oby jak najszybciej się z Nią spotkać. A wówczas, jak sam pisał - będziemy mogli wreszcie pracować obiema rękami, bo teraz jedną musimy się podtrzymywać, żeby nie upaść... Kto chce zachować swoje życie... Kiedy w kontekście działań wojennych bracia obawiali się śmierci, Maksymilian im odpowiadał - to największa przysługa jaką mogliby nam zrobić... Wówczas z góry moglibyśmy "brać ich za łeb"...
Może to właśnie to... Nie zdaję sobie sprawy ile mógłbym zrobić "stamtąd". Wydaje mi się ciągle, że tak wiele jest do zrobienia tu, teraz, tymi siłami... A przecież życie zmienia się, ale się nie kończy... Ile można zrobić Jego siłami, kiedy już ciało nie krępuje, demon nie zwodzi, człek nie przeszkadza... To rodzi jakąś nieokreśloną tęsknotę... Za Życiem...
Oj tak, z pewnością rozszarpie, choć grona nie znam:) ale każde tak robi i to niekiedy z satysfakcją w oczętach...
OdpowiedzUsuńa jak już przy naukowych terminach jesteśmy, to ja też takowej duszy nie posiadam więc z efektami, o których kiedyś tak Ojciec wspominał różnie może być:)
Gotowość na śmierć. Zapadł mi w pamięć pewien przykład podany kiedyś na zajęciach. Wyobraźcie sobie, że nagle do tej sali wpadają jacyś zamaskowani ludzie i krzyczą: "Kto jest chrześcijaninem pod ścianę i będziemy strzelać! Gdyby jednak ktoś chciał ocalić swoje życie to wystarczy, że pokłoni się jakiemuś tam potworowi i nie ma problemu, może iść do domu." Czasem przykład ten wraca do mnie i jakoś nie widzę siebe pod ścianą, a przynajmniej na razie nie potrafię...
A ja nie boję się śmierci, to czego się boję w związku z nią, to czyśćca, albo i czegoś gorszego... Powody dla których nie chciał bym umrzeć to moi bliscy i pewne sprawy które powinienem załatwić, a które dotyczą wieczności. Z Dzienniczka św. Faustyny, wiem że Bóg jest rewelacyjny, że jest "Rewelacją", że wielką przyjemnością jest przebywać z Nim. Wiem że nic z tą przyjemnością nie może się równać. Kiedyś podczas Seminarium Odnowy w Duchu Świętym uświadomiłem sobie że skoro jest On taki Rewelacyjny to powinienem pragnąc tego aby się z Nim spotkać jak najprędzej.
OdpowiedzUsuńtak sobie nieraz myślę... skoro poważnie igrałam z ogniem.... to też żyję na kredyt... nie chce widać Bóg śmierci grzesznika, a twardą ręką stanowczo prowadzi kamienistą drogą pełną cudów, według jakiegoś swojego planu, z którego wyraźnie nie zamierza rezygnować...
OdpowiedzUsuń