zdj.flickr/Caucas'/Lic CC
Mili Moi...
I tak to Ziemia Święta stała się wspomnieniem... Wróciłem dziś o drugiej w nocy do Lublina po dość nieprzyjemnym locie. Jeszcze chyba nigdy dotąd tak mną nie wytrzęsło. Przez dużą część lotu była zapalona sygnalizacja "zapiąć pasy", bo przelatywaliśmy przez strefę turbulencji i rzeczywiście szarpało. A w małym samolocie wszystko odczuwa się podwójnie. Wylecieliśmy czterdzieści minut opóźnieni, stąd tak późny powrót do domu, ale moi bracia jak zawsze niezawodni - samochodem pod lotniskiem...
Ciekawe miejsce to lotnisko w Izraelu. Najpierw tysiące pytań o to gdzie, z kim, po co byliśmy. Potem skanowanie bagażu. Połowa grupy jeszcze na dodatkowe spytki co mają w środku, po co i dlaczego? Potem check in. Trafiła mi się urocza blondynka, która nie tylko poleciła mi się nie przejmować nadbagażem, ale również odpowiedziała z uśmiechem na moją prośbę o miejsce z większą przestrzenią na moje kopyta, że chętnie posadzi mnie przy wyjściu awaryjnym, żebym tego miejsca miał dużo... Potem kontrola bezpieczeństwa, co było jedną wielką farsą. Nie kazano mi zdejmować nawet tych rzeczy, które zwykle trzeba (na przykład saszetka na szyję spod habitu), można przewozić płyny w dowolnych ilościach (głównie wino i oliwę, ale na moją wodę mineralną nikt nie mrugnął okiem). Generalnie wszyscy są zblazowani i kontrolują powierzchownie (choć podobno bywa też inaczej). Potem kontrola wizy, potem jeszcze paszport. I nareszcie z tego "raju na ziemi" można się wydostać...
Po raz kolejny przeżyłem jakiś "pierwszy raz" na lotnisku. Otóż nigdy dotąd nie prowadziłem na lotnisku... nabożeństwa nałożenia szkaplerza. A wczoraj mi się zdarzyło... Ludzie z naszej grupy zakupili szkaplerze w ostatniej chwili i nie było czasu wcześniej, żeby im nałożyć. Zrobiliśmy to na lotnisku ku ogólnej radości. W ogóle z wielką radością o nich myślę. Co ludzie naprawdę byli pielgrzymami. Pobożni, wytrwali, spragnieni spraw duchowych, słuchający... Jak dobrze się do takich głosi... Dobrze, że są... Już mi ich brakuje...
Oczywiście zapewniam, że powierzone mi intencje omodliłem. Było ich bez mała 14 stron. Starałem się je codziennie czytać wzbudzając często modlitwę z myślą o nich. Gdzie się dało, starałem się je również symbolicznie złożyć. Wyglądałem trochę jak hindus (u nich jest swoista teologia dotyku - jak dotkniesz garścią różańców świętego miejsca, to one są też świętsze). A więc składałem wasze intencje w różnych świętych miejscach, ufając, że Pan na nie wejrzy z miłością. Choć w ten sposób mogę spłacić ten wielki dług, który mam wobec Jego dobroci - służyć moim braciom.
Dziś ogarniam sprawy, które zebrały się podczas mojej nieobecności, ale jak każdy dzień, tak i dzisiejszy rozpocząłem od Słowa. Pan skierował do mnie dziś wezwanie do hojności i nie spodziewania się wdzięczności za to, co robię. Oczywiście łatwo to przyjąć intelektualnie, ale... No właśnie. Zdałem sobie sprawę, że jestem już nieco zepsuty... Zepsuty wdzięcznością i pochwałami, które nieustannie docierają do mnie od dobrych ludzi. I choć staram się tego nie spodziewać, to jak każdemu, mnie również jest miło, gdy mnie chwalą. Jak bardzo stanęło mi przed oczami dziś, że jedynym, od którego winienem spodziewać sie pochwały, jest mój Pan. On mnie zna... Ludzie tylko odrobinę. Nie wiedzą o mnie tak wielu rzeczy, które wie On... Dlatego tylko Jego pochwała może być prawdziwie wiarygodna. Inne są miłe, ale nie mogę im uwierzyć za bardzo. Kiedyś mawiałem, że gdybym wierzył we wszystko, co mówią do mnie ludzie, to nic, tylko odwiesić habit na kołek i iść robić karierę. Nie tędy droga. Cieszą mnie miłe słowa, ale jeszcze bardziej cieszy mnie, gdy uda mi się zrobić coś dla kogoś, komu nawet do głowy nie przychodzi pochwalić. Bo wówczas nagroda jest odłożona w niebie, bo wówczas nie jest jak z faryzeuszami, którzy częstokroć już na ziemi odbierali swoją nagrodę w podziwie i wdzięczności ludzkiej... Nie jest to łatwe, ale warto powalczyć, bo za takimi niechwalonymi czynami łatwiej można doszukać się czystej miłości... która nie dba o wdzięczność.
I tak to Ziemia Święta stała się wspomnieniem... Wróciłem dziś o drugiej w nocy do Lublina po dość nieprzyjemnym locie. Jeszcze chyba nigdy dotąd tak mną nie wytrzęsło. Przez dużą część lotu była zapalona sygnalizacja "zapiąć pasy", bo przelatywaliśmy przez strefę turbulencji i rzeczywiście szarpało. A w małym samolocie wszystko odczuwa się podwójnie. Wylecieliśmy czterdzieści minut opóźnieni, stąd tak późny powrót do domu, ale moi bracia jak zawsze niezawodni - samochodem pod lotniskiem...
Ciekawe miejsce to lotnisko w Izraelu. Najpierw tysiące pytań o to gdzie, z kim, po co byliśmy. Potem skanowanie bagażu. Połowa grupy jeszcze na dodatkowe spytki co mają w środku, po co i dlaczego? Potem check in. Trafiła mi się urocza blondynka, która nie tylko poleciła mi się nie przejmować nadbagażem, ale również odpowiedziała z uśmiechem na moją prośbę o miejsce z większą przestrzenią na moje kopyta, że chętnie posadzi mnie przy wyjściu awaryjnym, żebym tego miejsca miał dużo... Potem kontrola bezpieczeństwa, co było jedną wielką farsą. Nie kazano mi zdejmować nawet tych rzeczy, które zwykle trzeba (na przykład saszetka na szyję spod habitu), można przewozić płyny w dowolnych ilościach (głównie wino i oliwę, ale na moją wodę mineralną nikt nie mrugnął okiem). Generalnie wszyscy są zblazowani i kontrolują powierzchownie (choć podobno bywa też inaczej). Potem kontrola wizy, potem jeszcze paszport. I nareszcie z tego "raju na ziemi" można się wydostać...
Po raz kolejny przeżyłem jakiś "pierwszy raz" na lotnisku. Otóż nigdy dotąd nie prowadziłem na lotnisku... nabożeństwa nałożenia szkaplerza. A wczoraj mi się zdarzyło... Ludzie z naszej grupy zakupili szkaplerze w ostatniej chwili i nie było czasu wcześniej, żeby im nałożyć. Zrobiliśmy to na lotnisku ku ogólnej radości. W ogóle z wielką radością o nich myślę. Co ludzie naprawdę byli pielgrzymami. Pobożni, wytrwali, spragnieni spraw duchowych, słuchający... Jak dobrze się do takich głosi... Dobrze, że są... Już mi ich brakuje...
Oczywiście zapewniam, że powierzone mi intencje omodliłem. Było ich bez mała 14 stron. Starałem się je codziennie czytać wzbudzając często modlitwę z myślą o nich. Gdzie się dało, starałem się je również symbolicznie złożyć. Wyglądałem trochę jak hindus (u nich jest swoista teologia dotyku - jak dotkniesz garścią różańców świętego miejsca, to one są też świętsze). A więc składałem wasze intencje w różnych świętych miejscach, ufając, że Pan na nie wejrzy z miłością. Choć w ten sposób mogę spłacić ten wielki dług, który mam wobec Jego dobroci - służyć moim braciom.
Dziś ogarniam sprawy, które zebrały się podczas mojej nieobecności, ale jak każdy dzień, tak i dzisiejszy rozpocząłem od Słowa. Pan skierował do mnie dziś wezwanie do hojności i nie spodziewania się wdzięczności za to, co robię. Oczywiście łatwo to przyjąć intelektualnie, ale... No właśnie. Zdałem sobie sprawę, że jestem już nieco zepsuty... Zepsuty wdzięcznością i pochwałami, które nieustannie docierają do mnie od dobrych ludzi. I choć staram się tego nie spodziewać, to jak każdemu, mnie również jest miło, gdy mnie chwalą. Jak bardzo stanęło mi przed oczami dziś, że jedynym, od którego winienem spodziewać sie pochwały, jest mój Pan. On mnie zna... Ludzie tylko odrobinę. Nie wiedzą o mnie tak wielu rzeczy, które wie On... Dlatego tylko Jego pochwała może być prawdziwie wiarygodna. Inne są miłe, ale nie mogę im uwierzyć za bardzo. Kiedyś mawiałem, że gdybym wierzył we wszystko, co mówią do mnie ludzie, to nic, tylko odwiesić habit na kołek i iść robić karierę. Nie tędy droga. Cieszą mnie miłe słowa, ale jeszcze bardziej cieszy mnie, gdy uda mi się zrobić coś dla kogoś, komu nawet do głowy nie przychodzi pochwalić. Bo wówczas nagroda jest odłożona w niebie, bo wówczas nie jest jak z faryzeuszami, którzy częstokroć już na ziemi odbierali swoją nagrodę w podziwie i wdzięczności ludzkiej... Nie jest to łatwe, ale warto powalczyć, bo za takimi niechwalonymi czynami łatwiej można doszukać się czystej miłości... która nie dba o wdzięczność.
Dzięki za modlitwę! :) To bardzo cenne dla nas - pozostających w swoich domach, że ktoś w tak wyjątkowym miejscu pamiętał o nas w modlitwie. Dobrze jest być w Kościele :)
OdpowiedzUsuńpax ;]