zdj:flickr/slimmer_iimmer/Lic CC
Mili Moi...
No powoli się wdrażam... Trzeba się bowiem nieco przestawić. Rano już nie krótkie spodenki i czapeczka, a potem zwiedzanie, ale kurteczka, torba i na uczelnię :) Dobrze... Normalnie... To mnie cieszy... Zresztą sama uczelnia dba, żebym nie doznał szoku. Dziś przepadły nam na przykład cztery godziny wykładowe :) Jak to ktoś kiedyś powiedział - studia doktoranckie to nie wykłady - to biblioteka... No więc książka w dłoń i do dzieła...
Ale zanim... Dziś pan nas konfrontuje z tajemnicą podejmowania swojego własnego krzyża. Ustawia codzienność w kategoriach "miłować - nienawidzić". Oczywiście wiele razy powiedziano już, że nie chodzi o to, co my dziś rozumiemy pod pojęciem nienawiści, ale jako że język którym posługiwał się Jezus nie miał czegoś takiego jak stopniowanie, to mamy dziś takie "kwiatki", które niektórych wprowadzają w zakłopotanie. Jego słowa są jednak proste w swej wymowie - nic nie może być ważniejsze ode mnie, a to, co jawi ci się jako trud i cierpienie ma w moich oczach wielką wartość, bo dzięki temu uczysz się kochać, dzięki temu możesz wyjść poza siebie, dzięki temu widzisz, że jesteś elementem większej całości... Swoją drogą spotkałem wczoraj w konfesjonale mądrego księdza, który mi powiedział - jesteś trybikiem w większej całości. To nie znaczy rzecz jasna, że nie jesteś ważny, ale konstruktor wie jak to działa i On ma wszystko zaplanowane. Ważne, żeby tylko w ten plan wejść i go realizować. Zaufać Mu... On wie, co robi(ć)...
Niemniej, jeśli jakiekolwiek decyzje są w mojej mocy, to należy je właściwie rozeznawać. Niczym król ruszający na wojnę z mniejszą armią, niż przeciwnik, czy też niczym budowniczy, który musi wiedzieć, czy uda mu się dokończyć budowę... Czasem można to przewidzieć łatwo, a czasem... No właśnie... Czasem trudniej, a decyzje podejmować trzeba.
W ramach lektury duchowej czytam książkę Thomasa Mertona "Wspinaczka ku prawdzie". jest to dzieło poświęcone św. Janowi od Krzyża i jego przesłaniu, które Merton próbuje w sposób możliwie klarowny przedstawić czytelnikom. I dziś czytałem właśnie o roli rozumu w życiu mistycznym zwłaszcza na etapie "ciemnej nocy". Przypomina on światła samochodu, które oświetlają tylko najbliższy fragment drogi, podczas gdy cała reszta spowita jest ciemnością. Pozwalają one utrzymać się w pasie ruchu i jakoś, czasem powoli i z trudem, poruszać się do przodu. Parafrazując - bywa, że nasze rozeznawanie przypomina taką jazdę w ciemnościach i mgle. Powoli i ostrożnie, a czasem bardziej na wyczucie, niż z pewnością. Niemniej nieustannie do przodu. Z zaufaniem, że prowadzi mnie ktoś, kto wie, co na końcu tej drogi jest. I to w Nim jest ukryte moje poczucie bezpieczeństwa. I to z Niego mam je zaczerpnąć. Bo jestem trybikiem w większej całości, którą nie zawsze jestem w stanie całkowicie ogarnąć. Muszę więc zrobić co w mojej mocy, musze zrobić co do mnie należy... A resztę zostawić Jemu... On poprowadzi...
Tylko ten krzyż, który trzeba wziąć... Nie przeraża mnie jego obecność. Raczej martwi fakt, że nie mogę go w swoim życiu dostrzec. Co ja mam dźwigać Panie Jezu??? Co brać na swoje barki i dźwigać???
No powoli się wdrażam... Trzeba się bowiem nieco przestawić. Rano już nie krótkie spodenki i czapeczka, a potem zwiedzanie, ale kurteczka, torba i na uczelnię :) Dobrze... Normalnie... To mnie cieszy... Zresztą sama uczelnia dba, żebym nie doznał szoku. Dziś przepadły nam na przykład cztery godziny wykładowe :) Jak to ktoś kiedyś powiedział - studia doktoranckie to nie wykłady - to biblioteka... No więc książka w dłoń i do dzieła...
Ale zanim... Dziś pan nas konfrontuje z tajemnicą podejmowania swojego własnego krzyża. Ustawia codzienność w kategoriach "miłować - nienawidzić". Oczywiście wiele razy powiedziano już, że nie chodzi o to, co my dziś rozumiemy pod pojęciem nienawiści, ale jako że język którym posługiwał się Jezus nie miał czegoś takiego jak stopniowanie, to mamy dziś takie "kwiatki", które niektórych wprowadzają w zakłopotanie. Jego słowa są jednak proste w swej wymowie - nic nie może być ważniejsze ode mnie, a to, co jawi ci się jako trud i cierpienie ma w moich oczach wielką wartość, bo dzięki temu uczysz się kochać, dzięki temu możesz wyjść poza siebie, dzięki temu widzisz, że jesteś elementem większej całości... Swoją drogą spotkałem wczoraj w konfesjonale mądrego księdza, który mi powiedział - jesteś trybikiem w większej całości. To nie znaczy rzecz jasna, że nie jesteś ważny, ale konstruktor wie jak to działa i On ma wszystko zaplanowane. Ważne, żeby tylko w ten plan wejść i go realizować. Zaufać Mu... On wie, co robi(ć)...
Niemniej, jeśli jakiekolwiek decyzje są w mojej mocy, to należy je właściwie rozeznawać. Niczym król ruszający na wojnę z mniejszą armią, niż przeciwnik, czy też niczym budowniczy, który musi wiedzieć, czy uda mu się dokończyć budowę... Czasem można to przewidzieć łatwo, a czasem... No właśnie... Czasem trudniej, a decyzje podejmować trzeba.
W ramach lektury duchowej czytam książkę Thomasa Mertona "Wspinaczka ku prawdzie". jest to dzieło poświęcone św. Janowi od Krzyża i jego przesłaniu, które Merton próbuje w sposób możliwie klarowny przedstawić czytelnikom. I dziś czytałem właśnie o roli rozumu w życiu mistycznym zwłaszcza na etapie "ciemnej nocy". Przypomina on światła samochodu, które oświetlają tylko najbliższy fragment drogi, podczas gdy cała reszta spowita jest ciemnością. Pozwalają one utrzymać się w pasie ruchu i jakoś, czasem powoli i z trudem, poruszać się do przodu. Parafrazując - bywa, że nasze rozeznawanie przypomina taką jazdę w ciemnościach i mgle. Powoli i ostrożnie, a czasem bardziej na wyczucie, niż z pewnością. Niemniej nieustannie do przodu. Z zaufaniem, że prowadzi mnie ktoś, kto wie, co na końcu tej drogi jest. I to w Nim jest ukryte moje poczucie bezpieczeństwa. I to z Niego mam je zaczerpnąć. Bo jestem trybikiem w większej całości, którą nie zawsze jestem w stanie całkowicie ogarnąć. Muszę więc zrobić co w mojej mocy, musze zrobić co do mnie należy... A resztę zostawić Jemu... On poprowadzi...
Tylko ten krzyż, który trzeba wziąć... Nie przeraża mnie jego obecność. Raczej martwi fakt, że nie mogę go w swoim życiu dostrzec. Co ja mam dźwigać Panie Jezu??? Co brać na swoje barki i dźwigać???
A może codzienne życie, takie zwyczajne, to ten krzyż. Może to moje gotowanie i pranie a Księdza ślęczenie w bibliotece? No to co z tego, że ten krzyż przynosi nam radość, bo niesiemy go dla ukochanej Osoby? Przecież krzyż to wcale nie musi być cierpienie. Być może to ludzie, których trzeba kochać ze względu na Niego...
OdpowiedzUsuńMarylka mówiła: jak nie masz swojego krzyża, musisz pożyczyć od innych... ;)
OdpowiedzUsuń