zdj:flickr/kenmattison/Lic CC
Mili Moi...
Przeżyłem wczoraj cudowną niedzielę - spacerów po Warszawie, słuchania powstańczych piosenek na każdym kroku, a nade wszystko przemiłego towarzystwa Beaty, mojej maltańskiej szkolnej koleżanki. Te spotkania niezwykle inspirujące dla mnie. Szczera i przejrzysta kobieta. Inteligentna realistka. Świetny kompan do rozmów.
Dziś zaś z nowymi siłami wszedłem w nowy tydzień. Rozpocząłem od porannej wizyty na poczcie. Byłem absolutnie mokrusieńki, kiedy udało mi sie dotaszczyć wszystkie pakunki z naszego ostatniego piętra do samochodu i z samochodu na pocztę. Ale okazało sie, że wszystko dobrze wypełnione, zaadresowane, a pani w okienku arcymiła. Przeurocza i sympatyczna. Pożartowaliśmy. Podpytała gdzie i kiedy lecę. Życzyła powodzenia. Uśmiechnięta i zadowolona z życia. Po wyjściu z takiego urzędu aż chce sie żyć...
No więc zabrałem się za to życie dalej... Postanowiłem naprawić auto - jakiś czujnik w kole do wymiany, kontrolki sie świecą. Podróż na koniec miasta, samochód w warsztacie, powrót po franciszkańsku, autobusem... No i wielkie pakowanie czas zacząć. Tak się w nim zapamiętałem, że prawie skończyłem. Doświadczenie wielu przeprowadzek sprawia, że to chyba za każdym razem coraz łatwiejsze. Po południu odbiór wozu i wizyta w myjni. No i z grubsza dzień minął. Ale mięsień czuję każdy.
Jak to przy przeprowadzkach bywa, znajduj się różne starocie. I ja znalazłem. Mój "irlandzki dziennik". Pisałem go dla siebie niemal przez rok mojego pobytu na Zielonej Wyspie. Zasiadłem i czytam... I śmieję się ("zamówiłem dziś obiad w restauracji... w Mc Donaldzie - bo tylko tam umiem"; albo - "wizyta u naszych ulubionych babć - zakonnic, ale chyba marni z nas goście - gwardian niemowa, Donald zmęczony i ja nie znający języka, popatrzyliśmy na siebie, a potem zaprosiły nas na serial - wtedy się zerwałem, bo TV to ja sobie mogę w domu pooglądać") i wzruszam ("Ania z Maćkiem mnie odwiedzili i przynieśli mi kartkę, w której napisali mi, że cieszą się, że tu jestem, i że jestem błogosławieństwem dla tego miasta"). Czytając, stwierdzam z niedowierzaniem, że Pan Bóg dał mi tam niezwykłych ludzi. Takich dobrych, czułych, serdecznych. Co parę chwil jest notka o zaproszeniu na obiad, na kolację, na spacer. Dlaczego pamiętam ten czas, jako wielkie osamotnienie? Nie wiem :) Ale dziś wspominam z rozrzewnieniem...
Może i ja wówczas zachowałem sie jak Piotr z dzisiejszej Ewangelii. Odważnie rzuciłem się ku falom, bo Jezus wzywał - do innego kraju, w nowe środowisko, w dużą odpowiedzialność... A kiedy fale stały się wysokie i kiedy to do mnie dotarło... zachłysnąłem się wodą... Może trzeba było poczekać. Może rok to za krótko, żeby "było dobrze". Próżno się nad tym zastanawiać. Choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że doświadczam "drugiej próby". Po latach podobne zaproszenie. Zobaczymy, czy tym razem odwagi będzie we mnie więcej.
Co wydaje mi się najważniejsze? Patrzenie Jezusowi w oczy. W chwili, kiedy człek skupia sie na sobie, na swojej kondycji, na falach wzbierających wokół, na tym, że to wszystko "jest niemożliwe" - w tej właśnie chwili zostaje "zdmuchnięty" i ostatecznie nie może złapać równowagi... Patrz w oczy Jezusa - cokolwiek robisz, zwłaszcza, jeśli robisz coś trudnego. Nie myśl o tym wszystkim, czego nie możesz, ale myśl o wszystkim, co możliwe jest dla Niego. Wszak On cię z tej łodzi wywołał i On doskonale zna niebezpieczeństwo tych fal. A Jego miłość nie przewiduje bezmyślnego wystawiania cię na niebezpieczeństwo. Jeśli więc z Nim jesteś bezpieczny, to ani przez chwilę nie bądź bez Niego. Oko w oko. Tylko Jego spojrzenie sie liczy. Nie fale. Nie burza. Nie wiatr. One nic nie mogą... A On może wszystko... Idź więc odważnie... Idź...
Przeżyłem wczoraj cudowną niedzielę - spacerów po Warszawie, słuchania powstańczych piosenek na każdym kroku, a nade wszystko przemiłego towarzystwa Beaty, mojej maltańskiej szkolnej koleżanki. Te spotkania niezwykle inspirujące dla mnie. Szczera i przejrzysta kobieta. Inteligentna realistka. Świetny kompan do rozmów.
Dziś zaś z nowymi siłami wszedłem w nowy tydzień. Rozpocząłem od porannej wizyty na poczcie. Byłem absolutnie mokrusieńki, kiedy udało mi sie dotaszczyć wszystkie pakunki z naszego ostatniego piętra do samochodu i z samochodu na pocztę. Ale okazało sie, że wszystko dobrze wypełnione, zaadresowane, a pani w okienku arcymiła. Przeurocza i sympatyczna. Pożartowaliśmy. Podpytała gdzie i kiedy lecę. Życzyła powodzenia. Uśmiechnięta i zadowolona z życia. Po wyjściu z takiego urzędu aż chce sie żyć...
No więc zabrałem się za to życie dalej... Postanowiłem naprawić auto - jakiś czujnik w kole do wymiany, kontrolki sie świecą. Podróż na koniec miasta, samochód w warsztacie, powrót po franciszkańsku, autobusem... No i wielkie pakowanie czas zacząć. Tak się w nim zapamiętałem, że prawie skończyłem. Doświadczenie wielu przeprowadzek sprawia, że to chyba za każdym razem coraz łatwiejsze. Po południu odbiór wozu i wizyta w myjni. No i z grubsza dzień minął. Ale mięsień czuję każdy.
Jak to przy przeprowadzkach bywa, znajduj się różne starocie. I ja znalazłem. Mój "irlandzki dziennik". Pisałem go dla siebie niemal przez rok mojego pobytu na Zielonej Wyspie. Zasiadłem i czytam... I śmieję się ("zamówiłem dziś obiad w restauracji... w Mc Donaldzie - bo tylko tam umiem"; albo - "wizyta u naszych ulubionych babć - zakonnic, ale chyba marni z nas goście - gwardian niemowa, Donald zmęczony i ja nie znający języka, popatrzyliśmy na siebie, a potem zaprosiły nas na serial - wtedy się zerwałem, bo TV to ja sobie mogę w domu pooglądać") i wzruszam ("Ania z Maćkiem mnie odwiedzili i przynieśli mi kartkę, w której napisali mi, że cieszą się, że tu jestem, i że jestem błogosławieństwem dla tego miasta"). Czytając, stwierdzam z niedowierzaniem, że Pan Bóg dał mi tam niezwykłych ludzi. Takich dobrych, czułych, serdecznych. Co parę chwil jest notka o zaproszeniu na obiad, na kolację, na spacer. Dlaczego pamiętam ten czas, jako wielkie osamotnienie? Nie wiem :) Ale dziś wspominam z rozrzewnieniem...
Może i ja wówczas zachowałem sie jak Piotr z dzisiejszej Ewangelii. Odważnie rzuciłem się ku falom, bo Jezus wzywał - do innego kraju, w nowe środowisko, w dużą odpowiedzialność... A kiedy fale stały się wysokie i kiedy to do mnie dotarło... zachłysnąłem się wodą... Może trzeba było poczekać. Może rok to za krótko, żeby "było dobrze". Próżno się nad tym zastanawiać. Choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że doświadczam "drugiej próby". Po latach podobne zaproszenie. Zobaczymy, czy tym razem odwagi będzie we mnie więcej.
Co wydaje mi się najważniejsze? Patrzenie Jezusowi w oczy. W chwili, kiedy człek skupia sie na sobie, na swojej kondycji, na falach wzbierających wokół, na tym, że to wszystko "jest niemożliwe" - w tej właśnie chwili zostaje "zdmuchnięty" i ostatecznie nie może złapać równowagi... Patrz w oczy Jezusa - cokolwiek robisz, zwłaszcza, jeśli robisz coś trudnego. Nie myśl o tym wszystkim, czego nie możesz, ale myśl o wszystkim, co możliwe jest dla Niego. Wszak On cię z tej łodzi wywołał i On doskonale zna niebezpieczeństwo tych fal. A Jego miłość nie przewiduje bezmyślnego wystawiania cię na niebezpieczeństwo. Jeśli więc z Nim jesteś bezpieczny, to ani przez chwilę nie bądź bez Niego. Oko w oko. Tylko Jego spojrzenie sie liczy. Nie fale. Nie burza. Nie wiatr. One nic nie mogą... A On może wszystko... Idź więc odważnie... Idź...
Ojej, jaka dobra notka. Bo tak to jest- pozostają ogólne wrażenia, a tam były szczególne uśmiechy i gesty przyjaźni. Niech Bóg błogosławi- Jedna z dziewczyn z Okna
OdpowiedzUsuń