Photo by Ben Hershey on Unsplash
(Łk 7,11-17)
Jezus udał się do pewnego miasta, zwanego Nain; a szli z Nim Jego uczniowie i tłum wielki. Gdy zbliżył się do bramy miejskiej, właśnie wynoszono umarłego, jedynego syna matki, a ta była wdową. Towarzyszył jej spory tłum z miasta. Na jej widok Pan użalił się nad nią i rzekł do niej: „Nie płacz”. Potem przystąpił, dotknął się mar, a ci, którzy je nieśli, stanęli. I rzekł: „Młodzieńcze, tobie mówię, wstań”. Zmarły usiadł i zaczął mówić; i oddał go jego matce. A wszystkich ogarnął strach; wielbili Boga i mówili: „Wielki prorok powstał wśród nas i Bóg łaskawie nawiedził lud swój”. I rozeszła się ta wieść o Nim po całej Judei i po całej okolicznej krainie.
Mili Moi…
Wczoraj wieczorem usłyszałem
na granicy te szalenie miłe słowa – witaj z powrotem w USA. I w zasadzie byłoby
całkiem cudownie, gdyby nie fakt… że moja walizka nie zdążyła się ze mną
przesiąść w Warszawie. A było to tak…
Wsiedliśmy do samolotu w
Poznaniu i tuż po wypchnięciu nas spod gate’u piloci podali komunikat, że jest
jakaś usterka techniczna, więc trzeba wrócić i poddać ją naprawie. Po
kilku minutach okazało się, że usterka niewielka, ale żeby sprawdzić czy
została usunięta, trzeba uruchomić silniki. Procedury zaś nakazują, żeby
samolot był pusty, więc wypakowano nas, odwieziono do terminala, aby po
dziesięciu minutach pakować nas do samolotu ponownie. Zaowocowało to godzinnym
opóźnieniem. Na szczęście samolot do Nowego Jorku na nas poczekał, ale jak się
okazało – walizka nie zdążyła. Podobno dziś mają ją przywieźć…
Rano więc złożyłem pierwszą
wizytę w Walmarcie – bielizna, koszulki, jakieś mydło. A teraz już czysty i
świeży delektuję się Ameryką. Muszę szczerze wyznać, że kiedy tu leciałem czułem,
jakbym po prostu wracał z urlopu do domu. A dziś… Czuję się tu tak, jakbym
nigdy nie wyjeżdżał. Nie umiem tego oddać słowami, ale to jakiś niezwykły
spokój i poczucie bycia na swoim miejscu. Niczego takiego niestety przez cały
rok obecności w Poznaniu nie udało mi się uzyskać. Trochę nieswojo się czuję
pisząc to, ale naprawdę mam poczucie, że jestem w domu…
Nie płacz – te słowa Jezusa
dotykają mnie w jakiś szczególny sposób dziś, bo objawiają jeden z
trudniejszych elementów naszej kapłańskiej misji wobec świata. To misja
pocieszania. Wyzwanie wielkie, bo bardzo łatwo wejść w nią bardzo
powierzchownie, a taniej pociechy nikt nie znosi. Takiej również nie proponował
Jezus. Słowa muszą nieść ze sobą moc… Jeśli nie niosą, tylko pogłębiają
cierpienie.
Wiele razy spotykałem
ludzi, którzy opowiadali mi o swoich troskach i kończyli swoja opowieść słowami
– tylko niech mi ojciec nie mówi, żebym się pomodlił. Jasnym dla mnie było, że
ktoś już im to pewnie doradzał używając tej wskazówki jako magicznego klucza,
który ma panować do wszystkich drzwi. I żebym był dobrze zrozumiany – w żadnym
razie nie odmawiam wartości modlitwie, ale do niej często trzeba dojść nieco
dłuższą drogą, aby nie powstał nawet cień podejrzenia, że na trudne problemy
mamy zawsze jedno, proste rozwiązanie. Można się wówczas łatwo narazić na
zarzut powierzchowności i lekceważenia.
Chcę cię wysłuchać, chcę
ci powiedzieć choćby kilka słów, które dyktuje mi Duch Święty, a na koniec
chciałbym bardzo się z tobą razem pomodlić… Wiele razy szedłem tą drogą. I
nigdy nie była ona prosta. Oby Pan znalazł w nas pojętnych uczniów w temacie –
jak należy pocieszać strapionych…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz