zdj:flickr/Levent Ali/Lic CC
Mili Moi...
Kolejna, szósta już konferencja, dziś została stworzona. Jestem więc na półmetku, co daje jakąś nadzieję na zakończenie tej pracy. Oby jak najszybciej. Dziś pisałem o życiu zakonnym jako męczeństwie. Przyznam szczerze, że dla mnie samego było odkryciem, że od IV wieku uważano mnichów za bezpośrednich kontynuatorów i naśladowców tych męczenników, którzy przelali krew dla Chrystusa. Gdybyśmy w ten sposób widzieli nasze życie, gdybyśmy świadomie podejmowali decyzje o jego prowadzeniu właśnie w takim duchu, gdybyśmy nie bali się cierpienia, ale widzieli jego wartość, moglibyśmy naprawdę być bardzo szczęśliwi, mimo różnych trudności, którymi to życie jest naszpikowane. Dlaczego tak nie jest?
Przyczyn można mnożyć wiele. Ale dwie wydają się zasadnicze. Po pierwsze nasza relacja z Chrystusem. Przyznam szczerze, że podczas rozmyślania o cierpieniach w moim życiu, stanął mi przed oczami obraz mojego Pana, który kroczy na przedzie sporego tłumu. On sam dźwiga ciężki krzyż. Za Nim postępuje całe mnóstwo Jego naśladowców, którzy również dźwigają ciężkie krzyże. A ja? Idę w tym tłumie i rozdaję uśmiechy widzom, przyjaźnie macham im ręką. Czy tak być powinno? Czy to nie jest głęboko zawstydzające? To przywodzi mi na myśl słowa świętego Franciszka - wielcy święci osiągnęli chwałę świętości cierpiąc dla Chrystusa - my chcemy osiągnąć to samo opowiadając o nich... Zakonnik to ktoś, kto uczestniczy we wszystkich misteriach Jezusa. Współcierpi razem z Nim. I to powinna być norma.
Druga przyczyna wynika z dzisiejszego Słowa. Czytamy w naszych franciszkańskich świątyniach z racji święta św. Bonawentury fragment o soli, która nadaje smak temu światu i o lampie, którą świeci jasno wszystkim. Taka rola chrześcijan, a tym bardziej zakonników. I dziś pomyślałem sobie, że sól jest najszczęśliwsza, gdy jest solą, lampa, gdy jest lapmą, a franciszkanin, gdy jest franciszkaninem. Najgorzej jeśli lampa próbuje być równocześnie trochę stołem, a trochę oknem. Najgorzej, gdy franciszkanin próbuje żyć według zasad tego świata, usiłując za wszelką cenę połączyć je z tymi zasadami, które wynikają z jego życia zakonnego. I nie chodzi tu bynajmniej o żadne grzeszne zachowania. Chodzi czasem o sprawy niezwykle banalne, sprawy, w których koniecznie zdecydować trzeba kim się jest. Taki rozstaj dróg - nie da się pójść w obie strony. Trzeba wybrać. Z tego płynie szczęście bycia sobą. Najpiękniejsza lampa to nie ta, która jest jednocześnie mikrofalówką i telefonem. Najpiękniejsza jest ta, która jest lampą...
A kiedy jest się sobą, to świadomie się wybiera. Kiedy świadomie się wybiera, to zna się cel i się ku niemu dąży. Wówczas jest motyw. A żadne cierpienie nie może przeszkodzić w doświadczaniu szczęścia. Sól, lampa, franciszkanin, Chrystus. Tak wiele ich łączy...
Kolejna, szósta już konferencja, dziś została stworzona. Jestem więc na półmetku, co daje jakąś nadzieję na zakończenie tej pracy. Oby jak najszybciej. Dziś pisałem o życiu zakonnym jako męczeństwie. Przyznam szczerze, że dla mnie samego było odkryciem, że od IV wieku uważano mnichów za bezpośrednich kontynuatorów i naśladowców tych męczenników, którzy przelali krew dla Chrystusa. Gdybyśmy w ten sposób widzieli nasze życie, gdybyśmy świadomie podejmowali decyzje o jego prowadzeniu właśnie w takim duchu, gdybyśmy nie bali się cierpienia, ale widzieli jego wartość, moglibyśmy naprawdę być bardzo szczęśliwi, mimo różnych trudności, którymi to życie jest naszpikowane. Dlaczego tak nie jest?
Przyczyn można mnożyć wiele. Ale dwie wydają się zasadnicze. Po pierwsze nasza relacja z Chrystusem. Przyznam szczerze, że podczas rozmyślania o cierpieniach w moim życiu, stanął mi przed oczami obraz mojego Pana, który kroczy na przedzie sporego tłumu. On sam dźwiga ciężki krzyż. Za Nim postępuje całe mnóstwo Jego naśladowców, którzy również dźwigają ciężkie krzyże. A ja? Idę w tym tłumie i rozdaję uśmiechy widzom, przyjaźnie macham im ręką. Czy tak być powinno? Czy to nie jest głęboko zawstydzające? To przywodzi mi na myśl słowa świętego Franciszka - wielcy święci osiągnęli chwałę świętości cierpiąc dla Chrystusa - my chcemy osiągnąć to samo opowiadając o nich... Zakonnik to ktoś, kto uczestniczy we wszystkich misteriach Jezusa. Współcierpi razem z Nim. I to powinna być norma.
Druga przyczyna wynika z dzisiejszego Słowa. Czytamy w naszych franciszkańskich świątyniach z racji święta św. Bonawentury fragment o soli, która nadaje smak temu światu i o lampie, którą świeci jasno wszystkim. Taka rola chrześcijan, a tym bardziej zakonników. I dziś pomyślałem sobie, że sól jest najszczęśliwsza, gdy jest solą, lampa, gdy jest lapmą, a franciszkanin, gdy jest franciszkaninem. Najgorzej jeśli lampa próbuje być równocześnie trochę stołem, a trochę oknem. Najgorzej, gdy franciszkanin próbuje żyć według zasad tego świata, usiłując za wszelką cenę połączyć je z tymi zasadami, które wynikają z jego życia zakonnego. I nie chodzi tu bynajmniej o żadne grzeszne zachowania. Chodzi czasem o sprawy niezwykle banalne, sprawy, w których koniecznie zdecydować trzeba kim się jest. Taki rozstaj dróg - nie da się pójść w obie strony. Trzeba wybrać. Z tego płynie szczęście bycia sobą. Najpiękniejsza lampa to nie ta, która jest jednocześnie mikrofalówką i telefonem. Najpiękniejsza jest ta, która jest lampą...
A kiedy jest się sobą, to świadomie się wybiera. Kiedy świadomie się wybiera, to zna się cel i się ku niemu dąży. Wówczas jest motyw. A żadne cierpienie nie może przeszkodzić w doświadczaniu szczęścia. Sól, lampa, franciszkanin, Chrystus. Tak wiele ich łączy...
Ani ze mnie lampa, ani franciszkanka :-) , a jednak słowa Ojca pasują do mojej obecnej sytuacji życiowej. Nie da sie pójśc w obie strony, nie da, oj nie... Trzeba odkryc własną tożsamośc. Taka luźna myśl. Pozdrawiam z Dolnego Sląska
OdpowiedzUsuń