źródło: You Tube
Mili Moi...
No nie będę już narzekał na to, jak szybko płyną dni, bo to jest wszystkim doskonale wiadome :) Całe szczęście, ja właśnie zakończyłem z dniem dzisiejszym zajęcia przed świętami. Co oczywiście nie oznacza, że będę się nudził. Roboty jest sporo. Mogę nawet przebierać. Dziś jeszcze konferencja wieczorna dla sióstr betanek w Lublinie, w poniedziałek dla betanek w Kazimierzu, w czwartek dla nowicjuszy franciszkańskich w Smardzewicach. W przyszłą sobotę zaś wyjazd do Gniezna i kilkudniowe przedświąteczne spowiadanie. Niedługie wprawdzie, ale intensywne. W międzyczasie chciałbym przygotować rekolekcje dla młodzieży na styczeń, bo te "wolne" dni są jakimś prezentem i zachętą. A nie mówię już o kwestiach naukowych. Bo te wiszą nade mną jak "siekiera, która już do pnia jest przyłożona"... Życie zakonne z pewnością nie jest nudne, o czym pisałem już wiele razy :)
Niemniej Słowo prowadzi mnie od wczoraj konsekwentnie w jednym kluczu. Wczoraj Pan powiedział - przyjdźcie do mnie wszyscy utrudzeni... Do mnie. Czyli nie do kogo innego. Tylko do mnie. Mimo że łatwo to zrozumieć, wcale nie tak łatwo zastosować w życiu. Wszak tak często sam szukam pociechy w tym świecie. Nie, wcale nie w jakichś grzesznych jego wymiarach. Po prostu - wydaje mi się czasem, że "bliższa koszula ciału" i może lepiej się zrelaksuję oglądając film w telewizji, niż idąc do kaplicy (może to trochę słaby przykład, bo akurat telewizji prawie wcale nie oglądam, ale lepszy mi nie przychodzi do głowy). Chodzi o taką postawę, którą nazwałbym jakąś nieufnością. Nie umiem zaufać do końca, że Pan może jedną myślą zadbać o mnie całkowicie i totalnie. Przypominam w tym trochę młode kobiety spragnione męskiego ramienia, którym w głowie się w ogóle nie mieści, że taką bliskość, o której one myślą, mógłby dać Bóg. Bo przecież chodzi o kontakt, o bliskość, o czułe gesty... Tymczasem On zapewnia - mogę to uczynić. Mogę to zrobić jeszcze lepiej, pełniej, piękniej... Jeśli tylko przyjdziesz i zechcesz przyjąć.
Ale domaga się to pewnej gwałtowności, o której słyszymy dziś. Gwałtownicy zdobywają Królestwo. Myślę sobie, że zanim nieco tej gwałtowności uruchomię w sobie celem zdobycia Królestwa, musze jej całkiem sporo użyć dla oderwania się od spraw tego świata. Potęguje się we mnie takie pragnienie bycia przeźroczystym, żeby On mógł być przeze mnie widziany. Dokładnie i wprost. Bez zakłóceń, bez zafałszowań, bez sprzecznych komunikatów. Tak przecież o nie łatwo. Mogę biegać w habicie dając wyraz tego, jak bardzo dobrze należeć do Boga, a swoją ponurą miną mogę temu jednocześnie całkowicie zaprzeczać. A im bardziej jestem zanurzony w sprawy tego świata, tym takich sprzeczności więcej. Dlaczego? Dlatego, że ja sam nie do końca wówczas rozumiem moją tożsamość... Nie da się jednocześnie tkwić z upodobaniem w tym świecie i w świecie Bożym. Ten wybór, ten dylemat od zawsze towarzyszył chrześcijanom. Paweł pisał - pragnę odejść bo to dla mnie lepsze, i zostać, bo to bardziej dla was konieczne...
Odejść w Boga, odejść ku Niemu, to jednocześnie jak najbardziej być w tym świecie, ale już na zupełnie innych zasadach. Nie będąc oblepionym jego sprawami, zyskuje się tę wolność, która jest niezbędna, żeby stać się mieszkańcem Królestwa. Mając wolne ręce, można ich używać do chwytania innych, do odrywania od spraw świata tych, którzy tego chcą, a sami nie mają siły. Ile wówczas można zrobić! Wolne i pełne pokoju oblicze może rodzić tęsknotę w tych, którzy zmęczeni blichtrem doczesności nie do końca wiedzą, gdzie szukać alternatywy. Wówczas przejrzystość objawia Boga samego. Wówczas spotkanie z takim wolnym człowiekiem zawsze jest przemieniające. Zostawia ślad. Żywy ślad...
PS. Na koniec (a właściwie na sam początek) zamieszczam filmik... Ślad dawnych dni... Kiedy częściej śpiewałem na Jego chwałę :)
No nie będę już narzekał na to, jak szybko płyną dni, bo to jest wszystkim doskonale wiadome :) Całe szczęście, ja właśnie zakończyłem z dniem dzisiejszym zajęcia przed świętami. Co oczywiście nie oznacza, że będę się nudził. Roboty jest sporo. Mogę nawet przebierać. Dziś jeszcze konferencja wieczorna dla sióstr betanek w Lublinie, w poniedziałek dla betanek w Kazimierzu, w czwartek dla nowicjuszy franciszkańskich w Smardzewicach. W przyszłą sobotę zaś wyjazd do Gniezna i kilkudniowe przedświąteczne spowiadanie. Niedługie wprawdzie, ale intensywne. W międzyczasie chciałbym przygotować rekolekcje dla młodzieży na styczeń, bo te "wolne" dni są jakimś prezentem i zachętą. A nie mówię już o kwestiach naukowych. Bo te wiszą nade mną jak "siekiera, która już do pnia jest przyłożona"... Życie zakonne z pewnością nie jest nudne, o czym pisałem już wiele razy :)
Niemniej Słowo prowadzi mnie od wczoraj konsekwentnie w jednym kluczu. Wczoraj Pan powiedział - przyjdźcie do mnie wszyscy utrudzeni... Do mnie. Czyli nie do kogo innego. Tylko do mnie. Mimo że łatwo to zrozumieć, wcale nie tak łatwo zastosować w życiu. Wszak tak często sam szukam pociechy w tym świecie. Nie, wcale nie w jakichś grzesznych jego wymiarach. Po prostu - wydaje mi się czasem, że "bliższa koszula ciału" i może lepiej się zrelaksuję oglądając film w telewizji, niż idąc do kaplicy (może to trochę słaby przykład, bo akurat telewizji prawie wcale nie oglądam, ale lepszy mi nie przychodzi do głowy). Chodzi o taką postawę, którą nazwałbym jakąś nieufnością. Nie umiem zaufać do końca, że Pan może jedną myślą zadbać o mnie całkowicie i totalnie. Przypominam w tym trochę młode kobiety spragnione męskiego ramienia, którym w głowie się w ogóle nie mieści, że taką bliskość, o której one myślą, mógłby dać Bóg. Bo przecież chodzi o kontakt, o bliskość, o czułe gesty... Tymczasem On zapewnia - mogę to uczynić. Mogę to zrobić jeszcze lepiej, pełniej, piękniej... Jeśli tylko przyjdziesz i zechcesz przyjąć.
Ale domaga się to pewnej gwałtowności, o której słyszymy dziś. Gwałtownicy zdobywają Królestwo. Myślę sobie, że zanim nieco tej gwałtowności uruchomię w sobie celem zdobycia Królestwa, musze jej całkiem sporo użyć dla oderwania się od spraw tego świata. Potęguje się we mnie takie pragnienie bycia przeźroczystym, żeby On mógł być przeze mnie widziany. Dokładnie i wprost. Bez zakłóceń, bez zafałszowań, bez sprzecznych komunikatów. Tak przecież o nie łatwo. Mogę biegać w habicie dając wyraz tego, jak bardzo dobrze należeć do Boga, a swoją ponurą miną mogę temu jednocześnie całkowicie zaprzeczać. A im bardziej jestem zanurzony w sprawy tego świata, tym takich sprzeczności więcej. Dlaczego? Dlatego, że ja sam nie do końca wówczas rozumiem moją tożsamość... Nie da się jednocześnie tkwić z upodobaniem w tym świecie i w świecie Bożym. Ten wybór, ten dylemat od zawsze towarzyszył chrześcijanom. Paweł pisał - pragnę odejść bo to dla mnie lepsze, i zostać, bo to bardziej dla was konieczne...
Odejść w Boga, odejść ku Niemu, to jednocześnie jak najbardziej być w tym świecie, ale już na zupełnie innych zasadach. Nie będąc oblepionym jego sprawami, zyskuje się tę wolność, która jest niezbędna, żeby stać się mieszkańcem Królestwa. Mając wolne ręce, można ich używać do chwytania innych, do odrywania od spraw świata tych, którzy tego chcą, a sami nie mają siły. Ile wówczas można zrobić! Wolne i pełne pokoju oblicze może rodzić tęsknotę w tych, którzy zmęczeni blichtrem doczesności nie do końca wiedzą, gdzie szukać alternatywy. Wówczas przejrzystość objawia Boga samego. Wówczas spotkanie z takim wolnym człowiekiem zawsze jest przemieniające. Zostawia ślad. Żywy ślad...
PS. Na koniec (a właściwie na sam początek) zamieszczam filmik... Ślad dawnych dni... Kiedy częściej śpiewałem na Jego chwałę :)
Dla nowicjuszy? To proszę pozdrowić Grzegorza od Moni :D
OdpowiedzUsuńOjca też pozdrawiam i zaczytuję się ;)