zdj:flickr/jdnx/Lic CC
Mili Moi...
Tak sobie dziś pomyślałem, że bardzo zazdroszczę świętemu Józefowi jego zaufania względem Boga. Jakąś tam wizję senną bierze za jego głos. Jakąś tam? Ano właśnie... Gdyby Józef żył dziś, psychologowie z neurologami zapewne znaleźliby bardzo proste wytłumaczenie dla tejże wizji. Wszak Józef w wielkim stresie próbuje znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, której nie rozumie, która go przerasta. Nic więc dziwnego, że jego mózg w tej aktywności "produkuje" takie wizje. Poradzono by mu zapewne odpoczynek i odwrócenie uwagi od tych absorbujących przeżyć. Musiałby znaleźć sobie coś innego, co zaangażowałoby go emocjonalnie bardziej, niż problemy z jego żoną, która nie wiedzieć jak i z kim nagle spodziewa się dziecka...
Możliwe, że tak byłoby dziś... Ale szczęśliwie Józef żyje w czasach, kiedy Pan Bóg miał łatwiejszy dostęp do ludzkiego serca. W czasach, kiedy ludzie chętniej wierzyli w Boga. Nie byli okopani całą tą wiedzą, która bardzo często od niewiedzy różni się tylko niepotwierdzonymi teoriami, hipotezami, przypuszczeniami, ale pretenduje do najwyższej i skutecznej instancji jeśli chodzi o rozwiązywanie ludzkich problemów. Przypomina to trochę poruszanie się we mgle. Z wiarą, że rozwiązanie istnieje. Nie mamy pojęcia gdzie, ale istnieje. I tak się szwendamy obijając się o mnóstwo wyłaniających się z tej mgły przeszkód. Coraz bardziej obolali niczego nie rozwiązujemy, ale mamy wrażenie, że wszystko się jeszcze bardziej komplikuje. A Bóg czeka... Nie może wkroczyć z normalnymi i najprostszymi sposobami działania, powiedzielibyśmy nawet - bezpośrednimi, bo przecież dzisiejszemu człowiekowi nie wypada w nie wierzyć. No nie oszukujmy się... My już wszystko wiemy. Bóg mówiący w snach, to jest dobra opowiastka dla dzieci, albo dla starych, zdewociałych kobiet...
I to nas chyba różni od "czasów Józefa". Wówczas ludzie, kiedy mieli problem, zaczynali od przyjścia z nim do Boga. Współcześnie, jeśli w ogóle, to na przyjściu do Boga kończą. Angażują cały ogrom ludzkiej niewiedzy, którą zuchwale często nazywają wiedzą i próbują, próbują, próbują... Nie tak dawno czytałem świadectwo jednego z księży, który spotkał w konfesjonale załamanego, porzuconego przez żonę męża. Na zachętę księdza - to może się pomodlimy wspólnie, ów człowiek odpowiedział z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia malującym się na obliczu - jak można w takiej sytuacji się modlić??? Bóg, do którego sięgamy, kiedy już absolutnie wszystkie ludzkie zabiegi okazały się nieskuteczne, a my nie mamy już siły ruszyć ręką, czy nogą...
Może przejaskrawiam. Na pewno przejaskrawiam... Co więcej, zdaje mi się, że w moim życiu takiego zjawiska nie dostrzegam. Dostrzegam natomiast znacznie gorszą pokusę, wobec której musze się bronić. To pokusa "nowoczesnego księdza", który łaskę zastąpił terapią, spowiedź psychoanalizą, modlitwę spacerem w lesie i tak dalej... Dlaczego? No bo przecież to tak jakoś dziwnie mówić ludziom w ich trudnościach, że powinni zwrócić się do Boga, że On najskuteczniej i zawsze może im pomóc. Bo to takie niedzisiejsze... Ksiądz może być sobie takim towarzyszem, duchowym doradcą, znawcą zasad rządzących ludzką psychiką, mechanizmów, kompulsji... Tak się dziś pomaga... A cała ta sfera religijna może tylko przeszkadzać... Najpierw postawmy człowieka na nogi... Nawet kiedy to piszę, nie umiem ukryć obrzydzenia dla takiej postawy, ale jak powiadam - pokusa to silna... Bo przecież opinia...
Każde moje spotkanie z człowiekiem powinno zostawiać Boży ślad, powinno kierować jego myśli na Boga. Nie sztucznie. Ale jak najzupełniej naturalnie... Nie jestem bowiem światu potrzebny jako kolejny psycholog, terapeuta, czy duchowy doradca. Nie ma powodu, żebym stawał się wróżką, czy jakimś innym przepowiadaczem świetlanej przyszłości... Mam być kapłanem, który głosi wielkie dzieła Boga, Jego moc i potęgę, które są dostępne dla każdego, DZIŚ!!!
Ale to jest możliwe tylko wówczas, kiedy sam będę ufał jak Józef... A tego się muszę jeszcze nauczyć...
Tak sobie dziś pomyślałem, że bardzo zazdroszczę świętemu Józefowi jego zaufania względem Boga. Jakąś tam wizję senną bierze za jego głos. Jakąś tam? Ano właśnie... Gdyby Józef żył dziś, psychologowie z neurologami zapewne znaleźliby bardzo proste wytłumaczenie dla tejże wizji. Wszak Józef w wielkim stresie próbuje znaleźć jakieś wyjście z sytuacji, której nie rozumie, która go przerasta. Nic więc dziwnego, że jego mózg w tej aktywności "produkuje" takie wizje. Poradzono by mu zapewne odpoczynek i odwrócenie uwagi od tych absorbujących przeżyć. Musiałby znaleźć sobie coś innego, co zaangażowałoby go emocjonalnie bardziej, niż problemy z jego żoną, która nie wiedzieć jak i z kim nagle spodziewa się dziecka...
Możliwe, że tak byłoby dziś... Ale szczęśliwie Józef żyje w czasach, kiedy Pan Bóg miał łatwiejszy dostęp do ludzkiego serca. W czasach, kiedy ludzie chętniej wierzyli w Boga. Nie byli okopani całą tą wiedzą, która bardzo często od niewiedzy różni się tylko niepotwierdzonymi teoriami, hipotezami, przypuszczeniami, ale pretenduje do najwyższej i skutecznej instancji jeśli chodzi o rozwiązywanie ludzkich problemów. Przypomina to trochę poruszanie się we mgle. Z wiarą, że rozwiązanie istnieje. Nie mamy pojęcia gdzie, ale istnieje. I tak się szwendamy obijając się o mnóstwo wyłaniających się z tej mgły przeszkód. Coraz bardziej obolali niczego nie rozwiązujemy, ale mamy wrażenie, że wszystko się jeszcze bardziej komplikuje. A Bóg czeka... Nie może wkroczyć z normalnymi i najprostszymi sposobami działania, powiedzielibyśmy nawet - bezpośrednimi, bo przecież dzisiejszemu człowiekowi nie wypada w nie wierzyć. No nie oszukujmy się... My już wszystko wiemy. Bóg mówiący w snach, to jest dobra opowiastka dla dzieci, albo dla starych, zdewociałych kobiet...
I to nas chyba różni od "czasów Józefa". Wówczas ludzie, kiedy mieli problem, zaczynali od przyjścia z nim do Boga. Współcześnie, jeśli w ogóle, to na przyjściu do Boga kończą. Angażują cały ogrom ludzkiej niewiedzy, którą zuchwale często nazywają wiedzą i próbują, próbują, próbują... Nie tak dawno czytałem świadectwo jednego z księży, który spotkał w konfesjonale załamanego, porzuconego przez żonę męża. Na zachętę księdza - to może się pomodlimy wspólnie, ów człowiek odpowiedział z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia malującym się na obliczu - jak można w takiej sytuacji się modlić??? Bóg, do którego sięgamy, kiedy już absolutnie wszystkie ludzkie zabiegi okazały się nieskuteczne, a my nie mamy już siły ruszyć ręką, czy nogą...
Może przejaskrawiam. Na pewno przejaskrawiam... Co więcej, zdaje mi się, że w moim życiu takiego zjawiska nie dostrzegam. Dostrzegam natomiast znacznie gorszą pokusę, wobec której musze się bronić. To pokusa "nowoczesnego księdza", który łaskę zastąpił terapią, spowiedź psychoanalizą, modlitwę spacerem w lesie i tak dalej... Dlaczego? No bo przecież to tak jakoś dziwnie mówić ludziom w ich trudnościach, że powinni zwrócić się do Boga, że On najskuteczniej i zawsze może im pomóc. Bo to takie niedzisiejsze... Ksiądz może być sobie takim towarzyszem, duchowym doradcą, znawcą zasad rządzących ludzką psychiką, mechanizmów, kompulsji... Tak się dziś pomaga... A cała ta sfera religijna może tylko przeszkadzać... Najpierw postawmy człowieka na nogi... Nawet kiedy to piszę, nie umiem ukryć obrzydzenia dla takiej postawy, ale jak powiadam - pokusa to silna... Bo przecież opinia...
Każde moje spotkanie z człowiekiem powinno zostawiać Boży ślad, powinno kierować jego myśli na Boga. Nie sztucznie. Ale jak najzupełniej naturalnie... Nie jestem bowiem światu potrzebny jako kolejny psycholog, terapeuta, czy duchowy doradca. Nie ma powodu, żebym stawał się wróżką, czy jakimś innym przepowiadaczem świetlanej przyszłości... Mam być kapłanem, który głosi wielkie dzieła Boga, Jego moc i potęgę, które są dostępne dla każdego, DZIŚ!!!
Ale to jest możliwe tylko wówczas, kiedy sam będę ufał jak Józef... A tego się muszę jeszcze nauczyć...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz