Przez cały dzień Jezus nauczał w przypowieściach. Gdy zapadł wieczór owego
dnia, rzekł do uczniów: „Przeprawmy się na drugą stronę”. Zostawili więc tłum,
a Jego zabrali, tak jak był w łodzi. Także inne łodzie płynęły z Nim. Naraz
zerwał się gwałtowny wicher. Fale biły w łódź, tak że łódź się już napełniała.
On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu. Zbudzili Go i powiedzieli do Niego:
„Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?” On wstał, rozkazał wichrowi
i rzekł do jeziora: „Milcz, ucisz się”. Wicher się uspokoił i nastała głęboka
cisza. Wtedy rzekł do nich: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże wam brak
wiary?” Oni zlękli się bardzo i mówili jeden do drugiego : „Kim właściwie On
jest, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?”
Mili Moi…
Życie nie szczędzi burz… Przychodzą zwykle jak te nad jeziorem Genezaret –
nagle i niespodziewanie. A wraz z nimi niepokój, a czasem wręcz panika – co zrobić?
Jak przetrwać? Bo przecież sił ubywa w zastraszającym tempie…
Jakiś czas temu, w USA ktoś zapytał mnie o „katocelebrytów” w Polsce – ze smutkiem
i troską wspominając o tym, że tak wielu z nich zaplątało się w swoich własnych
przekonaniach i stali się zwodzicielami zamiast prorokami. Dlaczego? Myślę o
tym często i dziś znów widzę to jako samotną walkę z burzą. Uczniowie mądrze
wołają do Jezusa, Jemu się powierzają, ale uznają też swoją bezsilność i z
pokorą podchodzą do swoich możliwości. Wyczuwam, że tej pokory tak bardzo
brakuje wybitnym skądinąd braciom duszpasterzom. Tego ugięcia karku i wiary, że
w tym wszystkim Pan jest Bogiem i On sobie poradzi. Nie ma takiej burzy, której
by nie potrafił uciszyć. A jeśli śpi? To trzeba wołać i budzić, a nie
wyskakiwać z łodzi krzycząc – ja wam teraz pokażę. Bohaterowie wiary nigdy nie wyskoczyli
z łodzi – nawet wówczas, gdy nie zgadzali się z kapitanem, albo uważali go za
wysoce odrażającego typa, który nie zna się na niczym. Łódź to Kościół. I widzę
to wyraźnie – że bez niego nie ma i mnie. Nie ma o. Michała samotnego wilka,
który pokaże światu jak należy żyć Ewangelią, tak jakby świat zaczął się właśnie
wczoraj i właśnie od niego. Albo wiosłujemy razem, w jednym rytmie, albo
nigdzie nie płyniemy, celebrując co najwyżej swoje umiejętności wioślarskie w
ramach jakiejś duszpasterskiej autopromocji. Albo wyskakujemy błyszczeć gdzie
indziej – w wąskim gronie zwolenników, którzy są tak samo zagubieni jak ten,
który decyduje się im w tej szaleńczej ewakuacji przewodzić.
Puentując – posłuszeństwo. Wyczuwam, że to jest słowo mojego życia, mojego
ocalenia, mojego szczęścia. W łodzi Kościoła to słowo klucz – bez niego są być może
interesujące próby zaklinania burz, ale tak samo skuteczne, jak odchudzanie „od
jutra”.
Skądinąd z tym odchudzaniem wiąże się często data 1 stycznia. Dziś
uświadomiłem sobie z trwogą, że pierwszy miesiąc nowego roku właśnie minął.
Gdzie? Kiedy? Jak? Przespałem coś? Nie zauważyłem? Być może to objaw galopującej
starości, ale tak trudno pogodzić mi się z upływającym tak szybko czasem.
Bardzo mocno kołacze mi się w głowie myśl – czy przeżywam go dobrze, czy go nie
marnuję, nie tracę na głupoty? Żadna chwila nie wraca. Żadnej nie da się przeżyć
jeszcze raz. Każda z nich zbliża do Spotkania.
Dziś kończę gdańskie rekolekcje… Już wczoraj pojawiła się prośba od sióstr,
żeby za rok znów… No więc kolejny termin uzgodniony. Jak mnie to cieszy, że
ktoś chce słuchać opowieści o Bogu w moim wydaniu… Nawet już zaświtał mi temat –
A jeśli nie miłość, to co…? Dużo myśli w głowie, oby tylko dyscyplina pozwoliła
je przelewać na papier i odważnie zapraszać do świętego życia tych, którzy
zechcą posłuchać.
Kilka dni w domu przede mną. Może porządek zrobię po miesiącu nieobecności.
„Koty” mają się nieźle i mnożą się pod szafami w zastraszającym tempie. A jak już
sprzątnę, to do Radia wycieczka w środę. A w kolejną sobotę Gniezno i druga
grupa dobrych sióstr Pallotynek…