Jezus powiedział do faryzeuszów i uczonych w Prawie: "Biada wam,
faryzeuszom, bo dajecie dziesięcinę z mięty i ruty, i z wszelkiego rodzaju
jarzyny, a pomijacie sprawiedliwość i miłość Bożą. Tymczasem to należało czynić
i tamtego nie opuszczać. Biada wam, faryzeuszom, bo lubicie pierwsze miejsce w
synagogach i pozdrowienia na rynku. Biada wam, bo jesteście jak groby
niewidoczne, po których ludzie bezwiednie przechodzą". Wtedy odezwał się
do Niego jeden z uczonych w Prawie: "Nauczycielu, tymi słowami nam też
ubliżasz". On odparł: "I wam, uczonym w Prawie, biada. Bo wkładacie
na ludzi ciężary nie do uniesienia, a sami jednym palcem ciężarów tych nie
dotykacie".
Mili Moi…
Jednak pycha… Ona ukrywa się wszędzie i potrzeba ogromnej czujności. Dziś Jezus
jakby nacinał serca, aby ona mogła wypłynąć. W perspektywie bycia duchownym,
bardzo o nią łatwo i bardzo trudno się z niej wyplątać. Bo przecież zwykle jest
tak, że ksiądz to taki gość specjalny, na którego się czeka. Czy to w
kontekście wizyty w domu, czy rekolekcji – zaproszony przez życzliwych ludzi z
pewnością dostanie najważniejsze miejsce, będzie przygotowany znakomity
posiłek, będzie słuchany, często chwalony, za coś mu podziękują, coś tam
jeszcze czasem dostanie w prezencie. Dla wielu ludzi to wciąż ważny gość –
mówimy rzecz jasna o jakichś relacjach – bliższych niż zdawkowe „Szczęść Boże”
w drzwiach kościoła. I wśród wielu ludzi wzbudzamy wciąż duży szacunek, za
który, bardzo szczerze, jestem ogromnie wdzięczny. Ale nie zawsze sobie z nim
radzimy. Ja sam miewam z tym poważny problem. Bo człowiek przywyka do tego, co
dobre i przyjemne. A zaraz po wyjściu z życzliwego miejsca, znajduje się w
miejscu znacznie mniej życzliwym. W którym nikt nie okazuje mu szacunku, nikt
go nie zauważa, a czasem wręcz wzbudza niechęć. I wówczas pojawia się burza…
Jak to? Wobec mnie takie „skandaliczne” zachowanie? Wobec mnie????
A kimże ty jesteś? – aż chciałoby się zapytać. I dziś stawiam sobie to
pytanie nad Słowem (zresztą ono często do mnie wraca). Kimże ja jestem? Czy
fakt otrzymania zupełnie niezasłużonego daru, służba nim, owszem, ale przecież
z ogromną radością i zaangażowaniem (i z nagrodą, którą jest dla mnie obcowanie
z Bogiem) sprawia, że mam prawo uważać się za kogoś wyjątkowego? No nie, przecież
to oczywiste… A jednak pycha czai się za drzwiami. Bo przecież ja jestem
kapłanem, bo przecież ja tu jestem od nauczania, bo przecież ja wiem lepiej, bo
przecież… Walka bywa straszna i nie zawsze wygrywam. Jedyną moją pociechą jest,
paradoksalnie to, że mogę sobie przypominać swój własny grzech, swoją biedę,
która mnie nieco pionizuje, trzeźwi i pozwala złapać dystans. A na mniej
życzliwe środowiska spojrzeć życzliwie i z wdzięcznością nawet – bo na to
wszystko zasłużyłem – na wzgardę, odrzucenie, przemoc… Tylko Jezus wziął to na
siebie, a ja odczuwam zaledwie dalekie echa tego, co On wycierpiał… I takie
jest życie – chwile pocieszenia przeplatają się z chwilami trudnych
doświadczeń, a człowiek (ja sam) powinien pozostać tym, kim jest w oczach
Bożych. To wystarczy…
Długo mnie tu nie było. Wybaczcie. Ale kilka szalonych tygodni za mną. Jeśli
już była chwila na napisanie kilku słów, to zwykle brakowało już wówczas sił.
Po powrocie z Krakowa (ach jaki to był cudowny czas – ten ruch, gwar, kolory –
ale 10 dni w Krakowie wystarczy na dłuższą chwilę), nadszedł czas na nagrania
radiowe… Udało nam się je szczęśliwie zrealizować w jeden dzień. Szczęśliwie i
nieszczęśliwie, bo kumulacja pracy rodzi większą dyscyplinę, ale jeden dzień
wyklucza chwilę przyjacielskiego relaksu podczas spaceru po Warszawie. Nie tym
razem, ale może następnym…
A potem? Holandia… Weekendowe rekolekcje maryjne. Nie pierwsze już zresztą
w Eindhoven. Rok temu przyjąłem tam 350 osób do Rycerstwa. A w tym roku
zechciało zawierzyć swoje życie Maryi kolejne 75. Wielka radość, choć i
zmęczenie niemałe, bo ponad dwanaście godzin jazdy w jedną stronę. Wróciłem w
poniedziałek, a we wtorek pierwsze wykłady w Niepokalanowie dla mariologicznego
kursu doktoranckiego na temat – Maryja w przepowiadaniu homilijnym.
Przygotowanie tego też kosztowało mnie niemało intelektualnego wysiłku. Cztery
godziny za nami, a przed nami kolejne osiem, ale już w listopadzie. Nie jest to
z pewnością moje ulubione miejsce i ambona zdecydowanie zwycięża z
uniwersytecką katedrą w moim osobistym rankingu. Teraz zabieram się za sprawy
domowe, żeby w poniedziałek móc pojechać do nadmorskich Rowów i rozpocząć drugą
już serię zakonnych rekolekcji, za których organizację również ja odpowiadam, a
we wtorek rano frunę do USA na dziesięć dni. Tam też, rzecz jasna, wygłoszę
kilka „dni skupienia”, no i pooddycham innym powietrzem… No nie ma nudy…