poniedziałek, 27 marca 2017

w biegu...

zdj:flickr/Franck Michel/Lic CC
(J 4,43-54)
Po dwóch dniach wyszedł stamtąd do Galilei. Jezus wprawdzie sam stwierdził, że prorok nie doznaje czci we własnej ojczyźnie. Kiedy jednak przybył do Galilei, Galilejczycy przyjęli Go, ponieważ widzieli wszystko, co uczynił w Jerozolimie w czasie świąt. I oni bowiem przybyli na święto. Następnie przybył powtórnie do Kany Galilejskiej, gdzie przedtem przemienił wodę w wino. A w Kafarnaum mieszkał pewien urzędnik królewski, którego syn chorował. Usłyszawszy, że Jezus przybył z Judei do Galilei, udał się do Niego z prośbą, aby przyszedł i uzdrowił jego syna: był on bowiem już umierający. Jezus rzekł do niego: Jeżeli znaków i cudów nie zobaczycie, nie uwierzycie. Powiedział do Niego urzędnik królewski: Panie, przyjdź, zanim umrze moje dziecko. Rzekł do niego Jezus: Idź, syn twój żyje. Uwierzył człowiek słowu, które Jezus powiedział do niego, i szedł z powrotem. A kiedy był jeszcze w drodze, słudzy wyszli mu naprzeciw, mówiąc, że syn jego żyje. Zapytał ich o godzinę, o której mu się polepszyło. Rzekli mu: Wczoraj około godziny siódmej opuściła go gorączka. Poznał więc ojciec, że było to o tej godzinie, o której Jezus rzekł do niego: Syn twój żyje. I uwierzył on sam i cała jego rodzina. Ten już drugi znak uczynił Jezus od chwili przybycia z Judei do Galilei.


Mili Moi…
Kolejny tydzień za nami… Ale co ja Wam będę przypominał, przecież doskonale o tym wiecie… Ja niestety też mam tego dojmującą świadomość. Niewiele napisałem, bo był to tydzień spotkań – grupa małżeńska i dzień skupienia, a to już wystarczy, żeby zająć mi kilka dni na przygotowania. Czasem się uśmiecham, kiedy słyszę – ojcu to wszystko jak z rękawa płynie… A w rzeczywistości ten „rękaw” jest poprzedzony często naprawdę sporym wysiłkiem. Wszak nie można stanąć przed ludźmi ot tak, ze świadomością, że coś się powie… Ja tak nie umiem… Z szacunku do słuchacza…

Muszę jednak nieco przyspieszyć wspomniane pisanie, jeśli chcę rzeczywiście zdążyć przed urlopem. Bo zajęć niestety nie będzie coraz mniej, ale przeciwnie, więcej. I nie tylko duszpasterskich niestety… W tym tygodniu na przykład spotkanie z firmą, którą będzie wyjmować stare zbiorniki olejowe z ziemi wokół budynków kościelnych. Prawo stanowe zmusza nas do przeprowadzenia tej operacji. Jeśli nie będzie przecieku, to nie zbankrutujemy, jeśli okażą się popękane, to… Lepiej o tym nie myśleć… Przy tego typu sytuacjach rozumiem parafie, które zatrudniają jednego człowieka oddelegowanego tylko do takich działań. Bo rzecz jasna nie można tego zrobić jak w Polsce – zamówić pana Ziutka z koparką, dwa dni roboty i już… Tu trzeba zebrać wyceny, zatrudnić firmy certyfikowane, omówić krok po kroku działania, napisać plan, zatwierdzić w diecezji… Pewnie to ma wszystko jakiś sens… Może na tamtym świecie cokolwiek z tego zrozumiem…

Pochowaliśmy też w sobotę pana Jana, męża naszej pani kucharki klasztornej. Odwiedzaliśmy go kilkakrotnie w dniach poprzedzających jego odejście. Był spokojny, wiedział, że jego czas nadszedł. Ale chcę się podzielić takim kolejnym przeżyciem duchowym z duszpasterstwa szpitalnego. Wiele razy stawałem przy łóżku chorych i odchodzących powoli do wieczności. I to, co jest najbardziej przejmujące dla mnie, to świadomość, że ten człowiek, na którego patrzę, z którym rozmawiam, za kilka godzin, lub dni zobaczy Jezusa twarzą w twarz. Aż chce się czasem poprosić – przypomnij Panu o naszych sprawach, wstaw się za nami, powiedz Mu o naszych kłopotach, bądź takim naszym posłańcem… Pewnie, że Jezus wie… Ale ty za chwilę Go dotkniesz zupełnie inaczej, niż my Go dotykamy… Bez zasłony…

To dzisiejsze spotkanie urzędnika królewskiego z Jezusem jest w tym sensie również znaczące. On ma tylko dwa tematy przed oczami – Jezus i jego umierający syn. Schodzą na dalszy plan wszystkie rzeczywistości drugorzędne, kontrowersje, spory, wątpliwości, sympatie i antypatie. Jest tylko ukochane dziecko i Jezus. Tak wyraźnie objawia to komentarz tego człowieka do słów Jezusa – Panie, przyjdź zanim umrze moje dziecko… Nie jestem łowcą znaków, prowokatorem, ani nie zamierzam zastawiać na Ciebie żadnej pułapki… Moje dziecko – ile bólu zawiera się w tym ojcowskim westchnieniu… I Jezus musiał to usłyszeć, bo nie trzyma tego człowieka w niepewności. Uzdrowienie jest natychmiastowe, choć ów człowiek musi odbyć swoją drogę wiary… Musi wrócić do domu nie wiedząc co tam zastanie. Musi poczekać do następnego dnia, żeby ta radosna wiadomość się potwierdziła.

Taka niezwykła lekcja prostoty i przejrzystości w modlitwie. Panie, nie ma nic, o czym byś nie wiedział… Wiesz, że w tym, o co Cię proszę, nie ma żadnych ukrytych celów, nie chodzi o żadne rozgrywki, nie ma w tym żadnego podstępu… Jesteś tylko Ty i tak wielu, którzy zawierzają się mojej modlitwie… A ja biegnę… I mam tylko chwile na rozmowę z Tobą… Dlatego popatrz na nich czule, tak jak patrzysz na mnie… Popatrz na nich i daj każdemu to, czego najbardziej potrzebuje… Żeby żył… Wiecznie…


poniedziałek, 20 marca 2017

Józef - skała...

zdj:flickr/Rick Schwartz/Lic CC
(Mt 1,16.18-21.24a)
Jakub był ojcem Józefa, męża Maryi, z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem. Z narodzeniem Jezusa Chrystusa było tak. Po zaślubinach Matki Jego, Maryi, z Józefem, wpierw nim zamieszkali razem, znalazła się brzemienną za sprawą Ducha Świętego. Mąż Jej, Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym i nie chciał narazić Jej na zniesławienie, zamierzał oddalić Ją potajemnie. Gdy powziął tę myśl, oto anioł Pański ukazał mu się we śnie i rzekł: Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki; albowiem z Ducha Świętego jest to, co się w Niej poczęło. Porodzi Syna, któremu nadasz imię Jezus, On bowiem zbawi swój lud od jego grzechów . Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański.

Mili Moi…
Kolejne dni płyną, znów tydzień minął, a ja z niemałym zdumieniem stwierdziłem, że zakończyłem go z jedną czwartą trzeciego rozdziału mojej pracy. To jest dla mnie jakoś niewiarygodne… Te literki, które pojawiają się na białych stronach, aby po chwili zamienić się w zdania. Ta numeracja stron, w której każda kolejna wartość cieszy w sposób zupełnie niezwykły… No i w jakimś sensie chyba radość tworzenia, choć nie łudzę się, że to będzie poczytne dzieło… Ale może choć niektórzy zainteresowani postacią o. Kolbego kiedyś po to sięgną…

Jako że twórczość piśmiennicza pochłania mi większość czasu, mam go znacznie mniej na eksplorowanie rzeczywistości, więc żadnych specjalnych newsów chyba nie ma… Oczywiście poza tym, że trwają próby do naszego parafialnego Misterium Męki Pańskiej. Podziwiam tych ludzi – aktorów i chórzystów, bo spędzają długie godziny na szlifowaniu warstwy artystycznej. To duże poświęcenie, ale i efekt będzie z pewnością piękny… Już za dwa tygodnie będziemy się mogli o tym przekonać… Poza tym czekamy na jeszcze dwie wyceny remontu naszej zepsutej kościelnej windy. Bez niej nasi starsi parafianie cierpią, bo strome schody są dla wielu z nich prawdziwą męczarnią. Dobiega tez końca remont kolejnego pomieszczenia w naszym zakonnym domu. Na parkingu i wokół kościoła zawisły niedawno nowe lampy, które rozjaśniają noc, jakby to był dzień. No i kilka innych ważnych z perspektywy proboszczowania i parafii spraw, którymi rzecz jasna nie będę Was już zanudzał…

W miniony piątek nawiedziła nas siostra Nancy, która jest w diecezji odpowiedzialna za życie zakonne. Składa taka wizytę w każdym zakonnym domu co roku. Mile pogawędziliśmy. Dowiedziałem się przy okazji, że mamy w diecezji około 300 sióstr zakonnych i… nawet nie 20 zakonników. Jak się okazuje – męskie życie konsekrowane to towar deficytowy w tej części USA.

Siostra Nancy spytała mnie dlaczego nie pojawiam się w jednej z katolickich szkół średnich na corocznym spotkaniu młodzieży z zakonnikami. Ja odpowiedziałem jej zgodnie z prawdą, że mój angielski na to nie pozwala. Po prostu mi wstyd, kiedy musze publicznie przemawiać. Na to ona w duchu proroczym powiedziała mi – father, ale przecież tu nie chodzi o ciebie, ale o Jezusa i o te dzieci, z których połowa nawet nie jest katolikami i nie mają pojęcia o życiu zakonnym. Może warto im nawet w niedoskonałym angielskim coś o tym opowiedzieć… No, może… Wierzę, że s. Nancy ma rację… Teraz jeszcze musze się nauczyć tą wiarą żyć…

A dziś święty Józef, jeden z większych świętych Kościoła, jeśli wolno nam ich w jakikolwiek sposób szeregować. Kiedy o nim myślę, to anegdotycznie przychodzi mi do głowy scena z czerwonym dywanem i głos obwieszczający – Oskar za najlepszą rolę drugoplanową wędruje do… Józefa z Nazaretu… Rzeczywiście jest on zupełnie drugoplanowym świętym, a przecież tak niesłychanie ważnym, bliskim Jezusowi. Osiągnął szczyty wielkości nie wyróżniając się z tłumu. To mi bardzo imponuje – jego pokora i skromność, cichość i pozorna zwyczajność. Chciałbym być otoczony takimi właśnie ludźmi…

Ale po drugie jest jeszcze jego męska duma, którą schował do kieszeni. Decyzja o wzięciu Maryi do siebie, z dzieckiem, musiała być szalenie trudna, a Józef wiedział, że również brzemienna w skutki. On wiedział, że to już na zawsze. Wiedział, że z tej wiary w Boże objawienie będzie musiał uczynić fundament swojego życia. Wiedział, że słowa anioła będą musiały mu wystarczyć w chwilach ludzkich zwątpień i niepokojów. Jego syn, Jezus, był całkiem zwyczajnym dzieckiem. Nic nie potwierdzało Jego wyjątkowości, nie było zewnętrznego „paliwa” dla tej wiary. Dzięki temu była ona „naga”, czysta, święta, ściśle związana ze Słowem. Bóg powiedział i to wystarczyło Józefowi. To dla mnie wielka, wielka sprawa… I za to Józefowi dziś dziękuję…

środa, 15 marca 2017

błogosławiony śnieg...

zdj:flickr/::Lenz/Lic CC
(Mt 23,1-12)
Jezus przemówił do tłumów i do swych uczniów tymi słowami: Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi. Otóż wy nie pozwalajcie nazywać się Rabbi, albowiem jeden jest wasz Nauczyciel, a wy wszyscy braćmi jesteście. Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus. Największy z was niech będzie waszym sługą. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony.


Mili Moi…
Chce się z Wami podzielić jak szybko Pan odpowiada na nasze pragnienia. Zamarzył mi się zakonny dzień, taki, o którym mógłbym powiedzieć, że przeżyłem go właściwie – jako kapłan i zakonnik, według zasad, które sam wybrałem, a za którymi w tym życiowym pędzie tak często tęsknię…

I dziś Pan zadziałał w sposób niezwykle prosty. Śnieżyca odcięła nas od świata. Ani my nie mogliśmy za bardzo wyjść z domu, ani nikt do nas się przedostać. Cisza, spokój, tylko wiatr wyjący za oknem i gruby śnieg, a potem deszcz zacinający o szyby. Telefony milczą. Ruch wokół nas zamarł…

Jaki tego owoc? Powstało kilka stron doktoratu (znów zaczynam wierzyć, że może jednak uda się to zakończyć), sprawowaliśmy piękną Eucharystię z moim gwardianem w pustym i cichym kościele, znalazł się czas na wydłużoną modlitwę, na lekturę duchową, na adorację. Była też praca fizyczna z łopatą i ciężkim śniegiem. Nie mam siły ruszyć ręką, ani nogą… Ale jestem bardzo, ale to bardzo szczęśliwy. I niesamowicie wdzięczny Panu Bogu. Bo wszystkie elementy zakonnego życia znalazły dziś swoje miejsce w moim dniu. Oby takich dni jak najwięcej…

Wczoraj na siłowni przypadkowo natrafiłem na opis wizji piekła, która została dana świętemu Janowi Bosko. Posłuchałem z uwagą. I jedna z największych pułapek demona, którą on wymienia, a która wielu ludzi sprowadza z drogi zbawienia nazywa się „ludzki wzgląd”. Jakby na potwierdzenie wczorajszych słów, dzisiejsze Słowo, które przestrzega przed grą pozorów. Nie musisz przeglądać się w oczach ludzi – mówi Pan. Nie musisz grać kogoś innego. Nie musisz szukać uznania i pochlebstw. Jesteś tym, kim jesteś w oczach Bożych i nikim więcej… Nie możesz być nikim więcej. Twoje imię to „umiłowane dziecko”. To w zupełności wystarczy… Jesteś kochany przez Ojca… To wystarczy…

poniedziałek, 13 marca 2017

chaos miliona spraw...

zdj:flickr/Jim Whimpey/ Lic CC
(Łk 6,36-38)
Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny. Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane; miarę dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrza wasze. Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie.

Mili Moi…
Dzień za dniem mija… Szybko… Trwamy w oczekiwaniu na śnieg… Mówią, że jutro spadnie pół metra… To byłoby najwięcej tej zimy. Bo chyba jeszcze nie wiosny, choć przyroda zdecydowanie budzi się już do życia. Może dzięki tej śnieżycy uda mi się coś napisać, bo wszystkie możliwe spotkania na najbliższe dwa dni są odwołane. A miało ich być całkiem sporo – spowiedź młodzieży w katedrze, spotkanie proboszczów z biskupem, wielkopostny dzień skupienia dla księży…. A to wszystko godziny, godziny, godziny… Nie pomaga wstawanie o 4.30. Nie nadążam z opracowywaniem kolejnych konferencji, homilii. A gdzie tu jeszcze czas na doktorat… Poza tym sporo spotkań duchowych… Godziny spowiedzi… Cóż, właściwie sam tego chciałem.. Gdybym spowiadał tylko przed mszą, byłoby inaczej… A tak, ludzie walą z odległych stron, bo tu podobno jest wariat, który słucha… No i słucham, czasem dwie, czasem trzy godziny… Jeśli do tego dodać jeszcze całą „papierologię”, wyceny windy, która się popsuła w kościele, remont kolejnego kawałka naszego domu, zbliżające się zakończenie montowania klimatyzacji w kościele, konsultacje w sprawie sprzątania kościelnych łazienek, wybór pieśni na I komunię, dyskusje nad programem przygotowań do bierzmowania, poszukiwania parafialnego dyrektora do spraw edukacji katolickiej, organisty i milion innych rzeczy, które niesie ze sobą codzienność, to nie mogę powiedzieć, żebym się nudził… Wieczory spadają na mnie niespodziewanie,  ale nie trwają długo, bo zwykle zasypiam na trzeciej stronie lektury, którą „warto by było przeczytać”.

Nie użalam się nad sobą… Myślę tylko głośno nad kapłańskim życiem. Tak bardzo bym chciał mieć dużo czasu na modlitwę, lekturę, rozmyślanie, opracowywanie tematów, którymi mógłbym się podzielić z moimi parafianami. I bynajmniej nie jest tak, że wszystko trzymam w swoich rękach i nie dzielę odpowiedzialności. W Ameryce to niemożliwe. Mnóstwo rzeczy w parafii robią ludzie świeccy i chwała im za to. Bez nich nasze działania w tych przeróżnych systemach komputerowych i innych byłyby niemożliwe. A jednak mam takie poczucie, że mnóstwo czasu pożerają mi działania, do których z pewnością nie trzeba mieć święceń kapłańskich. Jak to zmienić? Nie mam pomysłu… Czasem mam taka wielką pokusę, żeby uciec na pustelnię… Zniknąć, po prostu zniknąć…

A dzisiejsze Słowo to takie ulubione… tych wszystkich, którzy chcieliby wyeliminować z życia wszelką krytykę. Tak łatwo wówczas przywołać Jezusowe słowa – nie sądźcie, nie potępiajcie, odpuszczajcie… I już. Zamknięte usta wszystkich, którym przychodzi do głowy stawiać jakiekolwiek wymagania, krytykować grzech, czy wzywać do nawrócenia. Zanim mnie ocenisz, najpierw przekonaj się, że sam jesteś idealny – takie i tym podobne bzdurki krążą po internecie z lubością powielane przez tych, którym być może ktoś, kiedyś „nadepnął na odcisk”.

Tymczasem Jezus również oceniał rzeczywistość i ludzi w niej żyjących, krytykował popełniających grzechy, a kiedy odpuszczał, stawiał wymagania. Kochał, ale mądrze. Wiedział bowiem, że „łatwa miłość” bez wymagań nie istnieje, a co więcej, nie jest w stanie zaspokoić głodu ludzkiego serca. I choć z pewnością nikt z nas nie powinien bawić się w Boga, to wszyscy potrzebujemy krytycznego spojrzenia na siebie, na rzeczywistość i na innych, w takiej chyba właśnie kolejności. A stawiając tym „innym” wymagania, warto zreflektować, czy takie same stawiam sobie samemu…

niedziela, 5 marca 2017

mokradła...

zdj:flickr/TCtroi/Lic CC
(Mt 4,1-11)
Duch wyprowadził Jezusa na pustynię, aby był kuszony przez diabła. A gdy przepościł czterdzieści dni i czterdzieści nocy, odczuł w końcu głód. Wtedy przystąpił kusiciel i rzekł do Niego: Jeśli jesteś Synem Bożym, powiedz, żeby te kamienie stały się chlebem . Lecz on mu odparł: Napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych. Wtedy wziął Go diabeł do Miasta Świętego, postawił na narożniku świątyni i rzekł Mu: Jeśli jesteś Synem Bożym, rzuć się w dół, jest przecież napisane: Aniołom swoim rozkaże o tobie, a na rękach nosić cię będą byś przypadkiem nie uraził swej nogi o kamień. Odrzekł mu Jezus: Ale jest napisane także: Nie będziesz wystawiał na próbę Pana, Boga swego. Jeszcze raz wziął Go diabeł na bardzo wysoką górę, pokazał Mu wszystkie królestwa świata oraz ich przepych i rzekł do Niego: Dam Ci to wszystko, jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon. Na to odrzekł mu Jezus: Idź precz, szatanie! Jest bowiem napisane: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz. Wtedy opuścił Go diabeł, a oto aniołowie przystąpili i usługiwali Mu.

Mili Moi…
Odhaczyłem dziś 37 rok życia. Jak każdego roku, myślę o tym gdzie jestem, próbuje nakreślić mapę mojego życia. Obrazowo mówiąc, przedzieram się aktualnie przez jakieś mokradła. To taka powierzchnia, gdzie każdy krok sprawia duże trudności, a jednocześnie trzeba się dobrze zastanowić gdzie go postawić, bo można zapaść się bardzo głęboko. Dookoła czają się trochę niebezpieczne stworzenia, może aligatory – dość senne, ale wystarczy, że nieopatrznie zbliżę się za bardzo, są gotowe odgryźć mi nogę. Ta „kraina” ma w sobie jakieś ukryte piękno, coś, co cieszy ducha, ale trzeba być bardzo skupionym, żeby przetrwać. I właśnie dlatego chyba czuję się baaaaardzo zmęczony.

Krytycznie patrzę przede wszystkim na siebie. Ani strój na mokradła, ani narzędzi do przedzierania się przez nie. Wybrałem się chyba trochę jak „klapkowicze na Giewont”. Uczę się wszystkiego na trasie. Czy podołam i dotrę do końca? Czy ucieknę na „stały ląd”, kiedy tylko nadarzy się okazja? Czy pokonam swoje zmęczenie? Modlę się o to całym sercem, bo widzę wokół mnie czasami innych podróżników i wiem, że tak, jak ja cieszę się ich widokiem, tak i oni cieszą się moim.

Wczoraj zrobiłem sobie urodzinowy prezent i wybrałem się do kina na film „Chata”. To taki przywilej życia w Ameryce – można obejrzeć niektóre filmy szybciej, niż w Europie (na dużym ekranie rzecz jasna). Książkę o tym samym tytule czytałem już bardzo dawno. Zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Rozdałem bardzo wiele jej egzemplarzy. Poruszające dzieło. I choć oczywiście wnikliwe analizy teologiczne wysuwają niemało zastrzeżeń, przede wszystkim co do wizji Boga, to jednak uważam, że jest to cenna pomoc dla tych, którzy starają się mówić o Bożej miłości. Film? Porusza równie mocno, jak książka… Ale nade wszystko uspokaja i wycisza. Wprowadził w moje serce wiele pokoju i nadziei. I przypomniał jak wielką siła życiodajną jest przebaczenie… Zdecydowanie polecam…

Tydzień minął – nie wiem jak… Szybko… Niby nic konkretnego nie zrobiłem, ale jednak spędzałem czas na kapłańskiej pracy. Kiedy dzwoni kolejny telefon, kiedy ktoś chce się umówić na spowiedź, czy rozmowę, kiedy przewiduję, że to potrwa godziny, kiedy już mam to odłożyć na czas nieokreślony, bo przecież doktorat, bo znowu nic nie zrobię, wówczas przypominam sobie, że przede wszystkim jestem księdzem. Wszystko inne może poczeka… I czeka… Oby dal Pan Bóg kiedyś chwilę również i na to… Ufam.

I walczę… Dziś o walce z pokusami Pan opowiada… Podłość demona nie ma granic. A najskuteczniejsza metoda ostatnich lat, która się znakomicie sprawdza niemal wobec każdego z nas, to „przyjemność”. Jej kult uprawiamy dzięki mediom każdego dnia. Wmawia nam się, że życie jest tak trudne, że mamy prawo… do przyjemności. Do każdej przyjemności. Innymi słowy – co przyjemne, to dobre. A tu już na scenę wchodzi nasz „przyjaciel”, który podpowiada – korzystaj, korzystaj, korzystaj… A jak już się uzależnisz, pójdziemy o krok dalej… I dalej, i dalej… Mamy w zanadrzu jeszcze władzę, przemoc, poczucie wyższości, pychę… A smycz będzie coraz krótsza i krótsza… Aż w końcu przyjdzie żądanie „pokłonu”… Za garść przyjemności.

Właśnie dlatego Post… Żeby się nie dać spętać, zniewolić. Żeby sobie przypomnieć, że bez wielu przyjemności da się żyć. Ale nie da się żyć bez Bożego światła. Zapalcie więc lampę Słowa i czytajcie, czytajcie, czytajcie…