niedziela, 31 lipca 2016

stracić głowę dla...

zdj:flickr/Chuck Burgess/Lic CC
(Mt 14,1-12)
W owym czasie doszła do uszu tetrarchy Heroda wieść o Jezusie. I rzekł do swych dworzan: To Jan Chrzciciel. On powstał z martwych i dlatego moce cudotwórcze w nim działają. Herod bowiem kazał pochwycić Jana i związanego wrzucić do więzienia. Powodem była Herodiada. żona brata jego, Filipa. Jan bowiem upomniał go: Nie wolno ci jej trzymać. Chętnie też byłby go zgładził, bał się jednak ludu, ponieważ miano go za proroka. Otóż, kiedy obchodzono urodziny Heroda, tańczyła córka Herodiady wobec gości i spodobała się Herodowi. Zatem pod przysięgą obiecał jej dać wszystko, o cokolwiek poprosi. A ona przedtem już podmówiona przez swą matkę: Daj mi - rzekła - tu na misie głowę Jana Chrzciciela! Zasmucił się król. Lecz przez wzgląd na przysięgę i na współbiesiadników kazał jej dać. Posłał więc [kata] i kazał ściąć Jana w więzieniu. Przyniesiono głowę jego na misie i dano dziewczęciu, a ono zaniosło ją swojej matce. Uczniowie zaś Jana przyszli, zabrali jego ciało i pogrzebali je; potem poszli i donieśli o tym Jezusowi.


Mili Moi…
I kolejny tydzień staje się wspomnieniem… Kończę go z 23 zapisanymi stronicami. To jednak trochę wolniej, niż zakładałem, ale konsekwentnie do przodu… Miałem nadzieję, że nie będzie ani jednego dnia bez pisania, ale niestety… Choć musze przyznać, że przerwy w pisaniu zwykle są spowodowane  zajęciami duszpasterskimi. Czasem dzień jest nimi bardzo wypełniony… Ale to nic… Ważne, że zmierzamy do przodu.

Dziś przyszła do mnie do konfesjonału jedna z moich ulubionych amerykańskich parafianek, Francine, emerytowana nauczycielka, która od czasu do czasu piecze dla nas „babka” (jak sama mówi – według przepisu jej mamy) i ma zawsze jakieś dobre słowo. Tydzień temu w sobotę, prawie zemdlała w naszym kościele (jest tu straaasznie gorąco). Ale w sobotę była u nas, a w niedzielę w jakimś innym kościele, do którego też lubi chodzić. No i tam jej się zemdleć udało… Mówi mi dziś – kiedy tylko się ocknęłam, wszyscy mnie pytali czego potrzebuję, a ja im na to – ja chcę mojego o. Michała, żeby mnie pobłogosławił… No i, mówi, wyobraź sobie father, że Cię nie mieli… Dlatego przychodzę dziś, musisz mnie koniecznie pobłogosławić… Jak tych moich babć nie kochać…?

A poważnie, to chcę Was prosić dziś o modlitwę za o. Mariusza, mojego współbrata z roku, który pracuje w Duisburgu. Trafił dziś nagle do szpitala. Nie mamy na razie żadnych wiadomości co się stało, ale niech Pan go pokrzepia i niech rychło wraca do zdrowia… Z OSTATNIEJ CHWILI: Dołączam jeszcze Martę, która właśnie jedzie do szpitala w Gdańsku z podejrzeniem wirusowego zapalenia opon mózgowych. Proszę, bądźcie w modlitwie i z nią… Przyjaciółka. Młoda żona i mama fantastycznego brzdąca.

Za ciepłe słowa zachęty dotyczące komentarzy adwentowych z Manhattanu, które usłyszałem od kilku osób, bardzo dziękuję… Przyznam szczerze, że pomysł dojrzewa i ochota jest coraz większa… Mam nadzieję, że to z Ducha ta ochota. Jeśli tak, to pewnie się uda. Jeśli nie, to oby się nie udało… Siebie i swoich pomysłów promować nie chcę.

A dziś wielka lekcja prawdy. Trzy kwestie stają mi przed oczami. Pierwsza z nich to umiłowanie prawdy. Wracam pamięcią do fragmentów ewangelicznych dotyczących skarbu w roli i pięknej perły. Prawda, tak jak one, jest bezcenna i warto dla niej poświęcić wszystko, co nią nie jest. Szukać jej. Znajdować. Cieszyć się nią. I na niej budować. A kiedy się ją już odkryje, to trzeba wiernie do niej dostosowywać swoje życie… Jeśli bowiem tego się nie robi, to człek ociera się o hipokryzję, jakieś rozdwojenie wewnętrzne. Wiem, co jest prawdą, ale tą prawdą nie żyję. Nie jest to raczej przejaw najwyższej mądrości. A po trzecie, kiedy się ją już znajdzie, uczyni się z niej fundament swojego życia, to już tylko krok do jej głoszenia…

Jan, co charakterystyczne, głosi prawdę niepytany. To jest chyba bolączka wielu z nas. Łatwa wymówka – gdyby mnie ktoś zapytał, to bym powiedział, ale że nie pytają, to po co się wychylać. Tymczasem Jan mówi wprost – nie wolno ci. Dlaczego? Bo ja tak mówię? Nie!!! Bo Bóg tak mówi… I to znów kolejna bolączka… Tłumaczymy ludziom na wszelkie sposoby, że nie warto iść w grzech. Ale rzadko pojawia się argument – bo tak mówi Pan. Przecież nie przyjmą. Przecież wyśmieją. Przecież uznają za wariata. A Jan nam dziś pokazuje, że może być jeszcze gorzej… Może być zupełnie źle. Mogą zabić za słowo prawdy…

A na to można być gotowym tylko dla jednej Prawdy. Tej NAJPRAWDZIWSZEJ, naszego Pana Jezusa Chrystusa. Czego sobie i Państwu życzę. Amen.

czwartek, 28 lipca 2016

On i Jego "wszystko"...

zdj:flickr/Fr Lawrence Lew, O.P./Lic CC
(Mt 13,44-46)
Królestwo niebieskie podobne jest do skarbu ukrytego w roli. Znalazł go pewien człowiek i ukrył ponownie. Z radości poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił tę rolę. Dalej, podobne jest królestwo niebieskie do kupca, poszukującego pięknych pereł. Gdy znalazł jedną drogocenną perłę, poszedł, sprzedał wszystko, co miał, i kupił ją.


Mili Moi…
I znów się zaczęło… A może nigdy się nie skończyło… Dni mijają znowu tak szybko, że nie nadążam z niczym. Oczywiście próbuję pisać… Dzisiejszy dzień zakończyłem na 21 stronie. Ale wciąż przeraża mnie ogrom tego, co przede mną, a tempo jest za wolne… Jak ze wszystkim – są lepsze i gorsze dni…

Najbardziej mnie martwi, że nie mogę wdrożyć jeszcze jednego dyscyplinującego punktu dnia… Miał być namysł nad rekolekcjami. Sporo konferencji przede mną i choć właściwie wyczuwam kierunki, do których zaprasza mnie Pan, to jednak nic nie udaje mi się robić… Może jednak założenia okazały się zbyt śmiałe… Po prostu zwoje mózgowe się przegrzewają… Za dużo wszystkiego…

Ale za to… Czytam wieczorami przed snem książkę biskupa Rysia „Franciszek. Życie – miejsca – słowa”. Biskup Ryś zrobił zawrotną karierę, kiedy został biskupem. Ja miałem okazję słuchać go jeszcze jako rektora seminarium w Krakowie. Przekaz bardzo bezpośredni i słucha się go z przyjemnością. Za to książką… Majstersztyk. Sporo lat w zakonie żyję, ale jeszcze tak dobrych rekolekcji o św. Franciszku nigdy nie spotkałem… Zresztą ostatnio Pan Bóg przychodzi do mnie z wielką łaską, zwłaszcza podczas medytacji. I przypomina mi o ideałach, którymi zawsze chciałem żyć. Pokazuje, że słabo mi idzie, ale rozpala również we mnie nowe pragnienia… Kto wie, gdzie to się skończy. Ja jestem jednak wyraźnie powołany do wędrowania…

A dziś maleńkie słówko z Ewangelii, które czyni wielką różnicę. „Wszystko”. Nic więcej… Wszystko to nie trochę, to nawet nie dużo. Wszystko zakwestionować w swoim życiu ze względu na Niego. Jakąż to bezradność rodzi. Bo tu nic nie trzeba dopowiadać, uściślać, doprecyzowywać. Już jaśniej się nie da. A słysząc to, można tylko powiedzieć „tak”, albo „nie”. I w pierwszym odruchu wydaje się to takie proste. Powiem tak, a dalej to już jakoś będzie, jakoś się ułoży… I po chwili okazuje się, że się nie układa, że moja jedna decyzja rozbija się o miliony małych spraw w moim życiu… Bo jak to wszystko? To znaczy, że moją rodzinę, że moje pieniądze, że moje przyjemności, że moje poczucie bezpieczeństwa, że mój awans, że moje marzenia, że… Wszystko mam być gotów zakwestionować ze względu na Niego? To jakiś absurd… I zaczynamy się zachowywać, jakby Pan Bóg nagle to wszystko chciał nam zabrać. Zaczynamy zazdrośnie strzec. I dorabiamy ideologię… No przecież tak wszystkiego nie można… No przecież człowiek ma prawo do tego i owego… No przecież generalnie tak się poświęcam…

„A świstak siedzi i zawija w sreberka”, jak swego czasu określano niedorzeczności (żeby nie powiedzieć – pitu, pitu). I tak sobie spędzamy życie na zawijaniu w sreberka… życie… bo Życie jest tuż obok… wciąż nieodkryte…

poniedziałek, 25 lipca 2016

jeżeli Pan domu nie zbuduje...

zdj:flickr/Alan Kotok/Lic CC
(Łk 11,1-13)
Gdy Jezus przebywał w jakimś miejscu na modlitwie i skończył ją, rzekł jeden z uczniów do Niego: Panie, naucz nas się modlić, jak i Jan nauczył swoich uczniów. A On rzekł do nich: Kiedy się modlicie, mówcie: Ojcze, niech się święci Twoje imię; niech przyjdzie Twoje królestwo! Naszego chleba powszedniego dawaj nam na każdy dzień i przebacz nam nasze grzechy, bo i my przebaczamy każdemu, kto nam zawinił; i nie dopuść, byśmy ulegli pokusie. Dalej mówił do nich: Ktoś z was, mając przyjaciela, pójdzie do niego o północy i powie mu: Przyjacielu, użycz mi trzy chleby, bo mój przyjaciel przyszedł do mnie z drogi, a nie mam, co mu podać. Lecz tamten odpowie z wewnątrz: Nie naprzykrzaj mi się! Drzwi są już zamknięte i moje dzieci leżą ze mną w łóżku. Nie mogę wstać i dać tobie. Mówię wam: Chociażby nie wstał i nie dał z tego powodu, że jest jego przyjacielem, to z powodu natręctwa wstanie i da mu, ile potrzebuje. Ja wam powiadam: Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Każdy bowiem, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. Jeżeli którego z was, ojców, syn poprosi o chleb, czy poda mu kamień? Albo o rybę, czy zamiast ryby poda mu węża? Lub też gdy prosi o jajko, czy poda mu skorpiona? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec z nieba da Ducha Świętego tym, którzy Go proszą.


Mili Moi…
Weekendy są tu naprawdę dość trudne, kiedy jest się samemu… Zwłaszcza niedziela jest naprawdę wymagająca. Sporo emocji, które zawsze wiążą się dla mnie ze sprawowaniem Eucharystii, czasem jakieś trudniejsze spotkania w konfesjonale i generalne zabieganie (wszak nie ma do pomocy żadnego zakrystianina) sprawiają, że po niedzieli jestem wykończony. Dziś doszedł do tego jeszcze upał, święcenie pojazdów po każdej Mszy… Więc zasnąwszy w fotelu, obudziłem się po dwóch godzinach, a słabość towarzyszyła mi dziś ogromna…

Ale pod wieczór postanowiłem wybrać się na mój różańcowy spacer. Wsiadłem w auto, żeby zmienić rejony na bardziej nadmorskie i nagle patrzę, a tu jakiś człek spoczywa pod kościołem. Wygląd jego nieszczególny. Odzież podarta. Krew na ustach. Jakieś 50-60 lat. Pierwsza myśl, jak zwykle w takich sytuacjach – aleś się biedaku zaprawił… Ale zacząłem z nim rozmawiać, alkoholu nie wyczułem, a kontakt znacząco utrudniony. Chwyciłem więc za słuchawkę i wezwałem pogotowie. Po długaśnym wywiadzie na temat tego jaki jest stan chorego, przyjechali dość szybko paramedycy. Dwaj młodzi chłopcy jak z żurnala… Każdy włosek na swoim miejscu. Ale muszę przyznać, że kiedy na nich patrzyłem, jak klęczeli obok tego człowieka, z jakim szacunkiem z nim rozmawiali… Pomyślałem sobie, że niezależnie od tego, czy są chrześcijanami, widzę chrześcijaństwo w czystej postaci… Nasz bohater nie wiedział ani gdzie jest, ani jaki mamy dzień tygodnia. Załadowali go więc na nosze, podziękowali mi, że ich wezwałem i odjechali do szpitala… Mam nadzieję, że udało się dziś uratować człowieka…

Poza tym fizycznym ratowaniem, trzeba się jednak skupić na duchowym. Dziś myślę sobie mocno o modlitwie, o której mówi Pan. Czytam ostatnio znów intensywnie o Maksymilianie. Tym razem przeglądając dziesiątki archiwalnych „Rycerzy Niepokalanej”. Mnóstwo myśli o modlitwie i o jej konieczności. Urzeka mnie fakt, że mimo natłoku pracy w Niepokalanowie, mimo naglących terminów, które domagały się „wszystkich rąk na pokładzie”, zawsze część braci oddawała się adoracji Najświętszego Sakramentu. I wszystko działało jak należy, rozwijając się z ogromnym rozmachem…

Kiedy sprawy są właściwie ustawione, Bóg błogosławi nadobficie… Zawsze zatrzymuje mnie Psalm 127 i zapisane w nim słowa –
Jeżeli Pan domu nie zbuduje,
na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą.
Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże,
strażnik czuwa daremnie.
Daremnym jest dla was
wstawać przed świtem,
wysiadywać do późna -
dla was, którzy jecie chleb zapracowany ciężko;
tyle daje On i we śnie tym, których miłuje.

Wystarczyłoby o tym pamiętać…

PS. A na koniec Słowo o Słowie… Dobrego odbioru…


sobota, 23 lipca 2016

tęsknię za Tobą Panie...

zdj:flickr/Paul Fenton/Lic CC
Pierwszego dnia po szabacie, wczesnym rankiem, gdy jeszcze było ciemno, Maria Magdalena udała się do grobu i zobaczyła kamień od niego odsunięty. Maria stała przed grobem płacząc. A kiedy tak płakała, nachyliła się do grobu i ujrzała dwóch aniołów w bieli, siedzących tam, gdzie leżało ciało Jezusa: jednego w miejscu głowy, a drugiego w miejscu nóg. I rzekli do niej: „Niewiasto, czemu płaczesz?” Odpowiedziała im: „Zabrano Pana mego i nie wiem, gdzie Go położono”. Gdy to powiedziała, odwróciła się i ujrzała stojącego Jezusa, ale nie wiedziała, że to Jezus. Rzekł do niej Jezus: „Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz?” Ona zaś sądząc, że to jest ogrodnik, powiedziała do Niego: „Panie, jeśli ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę”. Jezus rzekł do niej: „Mario!” A ona obróciwszy się powiedziała do Niego po hebrajsku: „Rabbuni”, to znaczy: „Nauczycielu”. Rzekł do niej Jezus: „Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: «Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego»”. Poszła Maria Magdalena oznajmiając uczniom: „Widziałam Pana i to mi po wiedział”.  (J 20,1.11-18)

Mili Moi…
Bardzo dobrze ten tydzień się kończy… Po pierwsze konsekwentna praca zaowocowała piętnastoma nowymi stronami mojego doktoratu. Każdy, kto kiedykolwiek pisał jakąś pracę, wie z jakim wysiłkiem się to wiąże. Jestem niesamowicie wdzięczny Panu i bardzo szczęśliwy, że ta sprawa wreszcie drgnęła. Jeśli tak pójdzie dalej, to może zacznę widzieć przyszłość tego dzieła w jakichś jaśniejszych barwach. Oby tylko zapału wystarczyło, bo jeszcze wiele pracy przede mną…

Poza tym byłem dziś świadkiem pięknego i znaczącego zwycięstwa łaski. Miałem dziś spotkanie z pewną Amerykanką, które zakończyło się spowiedzią. Podczas spowiedzi kobieta ta rozstała się z noszonym na szyi wisiorkiem „Santa Muerte”. To taki meksykański kult śmierci symbolizowany przez szkielet noszony na szyi, bądź trzymany w domu. Jestem bardzo szczęśliwy, że udało mi się w moim kaleczonym angielskim przekonać tę kobietę, że noszenie tego typu rzeczy wiąże się dla niej z dużym duchowym niebezpieczeństwem. Oddała mi tę figurkę bez wahania. Obiecała wyrzucić kolejną, przetrzymywaną w domu. Kiedy po południu poczytałem nieco na ten temat, włos mi się zjeżył na głowie, bo to rzeczywiście diabelstwo w czystej postaci. Łaska Chrystusa zatriumfowała, a ja ucieszyłem się, że jest jeszcze w narodzie nieco zaufania do kapłańskiego słowa. Pomodliłem się nad tym amuletem i wyrzuciłem go co prędzej, aby nikt inny nie mógł go już użyć.

Z innych, małych radości, dobiega końca aranżacja nowej łazienki w kościele. Wygląda pięknie i cieszy serce fakt, że nasi parafianie, zwłaszcza starsi, nie będą musieli już pokonywać stromych schodów, aby skorzystać z toalety. Tym większa radość, że nowa łazienka spełnia wszystkie normy wymagane dla użytku tego pomieszczenia przez niepełnosprawnych. Mam nadzieję, że lada dzień będzie można rozpocząć generalny remont dwóch pozostałych, istniejących już w naszym kościele łazienek.

Wczoraj miałem też kolejną miłą przygodę w dzielnicowej aptece. Wspominałem kiedyś, że pracuje tam młody, skośnooki farmaceuta, który dowiedziawszy się niegdyś, że jestem Polakiem, wyznał, że ma grono przyjaciół polskiego pochodzenia i uwielbia flaki (o zupie mowa). Wczoraj zapytał mnie czy jadę do Polski, a kiedy mu powiedziałem, że już byłem i to pięć tygodni, zapytał jaki jest mój zawód, że mam tyle urlopu (to rzeczywiście rzadkość w USA). Oczywiście powiedziałem, że jestem księdzem, a on mi na to czystą polszczyzną – pokój z tobą… Okazało się, że jest katolikiem i mieszkając w Bostonie, jedyną Mszą, na którą mógł uczęszczać była Msza po polsku, w naszym zresztą, franciszkańskim kościele. Ucieszył się chłop strasznie, ja chyba jeszcze bardziej. I tak sobie myślę, że nie jest jeszcze tak źle, skoro farmaceuci w Ameryce potrafią przyznać się do swojej wiary głośno, wobec współpracowników, w miejscu pracy.

A wczoraj grupa młodzieży z naszej diecezji (w tym kilkoro z naszej parafii) wyruszyła na podbój Polski. Rozpoczęli podróż na Światowe Dni Młodzieży. Ich samolot wprawdzie wyleciał, ale wkrótce został zawrócony na lotnisko w Nowym Jorku. Spędzili na nim noc, a o poranku mieli wylecieć znowu. I owszem, wylecieli, ale z kolejnym sporym opóźnieniem… I teraz zagadka… Zgadnijcie jakimi liniami lecieli? Pechowcy…

A kiedy dziś patrzę na ewangeliczną scenę z udziałem Marii Magdaleny, Myślę sobie jak wiele czułej tęsknoty zmieściło się w tak krótkim opowiadaniu. Modle się od rana, żebym i ja potrafił tak zatęsknić za Jezusem. myślę, że miałem taki etap w moim życiu, to było gdzieś w okresie licealnym, że byłem gotów dla Jezusa naprawdę na wszystko. Nie dbałem o opinię innych, nie zajmowałem się za bardzo sprawami tego świata. Byłem naprawdę ubogi i wpatrzony w Niego. Potem zostałem ukształtowany w duchu zakonnej powściągliwości i coś z tej naturalnej tęsknoty za Panem straciłem. Musiałem się zmieścić w formacji zakonnej. I bynajmniej nie twierdzę, że to coś złego, nie, nie. To było mi z pewnością potrzebne dla doświadczenia innej, bardziej usystematyzowanej formy pobożności, dla pewnej formacji może mniej dojrzałych zachowań. Ale widzę, że teraz nadchodzi czas wielkiej tęsknoty w moim sercu do powrotu do owej pierwotnej gorliwości, do takiego przeżywania wiary jak wówczas, do rezygnacji z tych wszystkich niepotrzebnych rzeczy, które na teraz czynią moją relację  z Jezusem jakoś sformalizowaną. Chcę doświadczyć takiego żaru miłości jak Maria Magdalena, nawet gdyby miało się to wiązać z cierpieniem.

Kiedy czytam tę Ewangelię, zawsze mam przed oczami pewne wydarzenie, którego świadkiem byłem wiele lat temu. Kiedy jako kleryk odbywałem moje praktyki wakacyjne w naszym, niepokalanowskim radio, miał w Niepokalanowie miejsce pogrzeb jednego z naszych ojców, który zginął w wypadku samochodowym. Młody człowiek, który pracował w Rosji. Przez trzy dni po jego pogrzebie, przy jego grobie czuwała pewna kobieta. Siedziała tam wiele godzin, na gołej ziemi. Bardziej zorientowani bracia mówili, że ta kobieta doświadczyła wielkiego dobra od owego ojca, dzięki niemu się szczerze nawróciła. Dla mnie to była taka Maria Magdalena. Swoisty znak miłości sięgającej poza śmierć. Jeśli można tak przeżywać relację z człowiekiem, to o ileż bardziej z Bogiem… Z moim Panem, Jezusem Chrystusem… Tęsknię więc…

czwartek, 21 lipca 2016

Słowo z Manhattanu???

zdj:flickr/Thomas Hawk/Lic CC
(Mt 13,1-9)
Tego dnia Jezus wyszedł z domu i usiadł nad jeziorem. Wnet zebrały się koło Niego tłumy tak wielkie, że wszedł do łodzi i usiadł, a cały lud stał na brzegu. I mówił im wiele w przypowieściach tymi słowami: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał niektóre [ziarna] padły na drogę, nadleciały ptaki i wydziobały je. Inne padły na miejsca skaliste, gdzie niewiele miały ziemi; i wnet powschodziły, bo gleba nie była głęboka. Lecz gdy słońce wzeszło, przypaliły się i uschły, bo nie miały korzenia. Inne znowu padły między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je. Inne w końcu padły na ziemię żyzną i plon wydały, jedno stokrotny, drugie sześćdziesięciokrotny, a inne trzydziestokrotny. Kto ma uszy, niechaj słucha!


Mili Moi…
Ostatnie dwa dni bez internetu w domu… W poniedziałek burza była tak przeokrutna, że od uderzenia gromu przepaliły się wszystkie możliwe routery, kamery i modemy… Na szczęście komputerom nic się nie stało… No prawie nic… Ucierpiał nieco parafialny, ale usterka nie jest poważna… Ale mistrzowie od napraw się nie spieszyli, a ostatecznie i tak nie rozwiązali problemu. W każdym razie dziś jest już dobrze i mamy łączność ze światem (w naszym przypadku awaria internetu to również awaria telefonów).

Walczę dzielnie na polu „praca doktorska”. Niemal każdy nowy dzień przynosi jakąś napisaną stronę. Gdyby zapału wystarczyło, to wakacje zakończę wraz z drugim rozdziałem. A to już byłaby niemal połowa. W ramach pierwszeństwa środków duchowych nad materialnymi, co zawsze zalecał święty Maksymilian, wyruszyłem wczoraj na spotkanie z nim samym, w jego relikwiach, które pielgrzymują przez Amerykę. Spotkanie miało miejsce na Brooklynie i ściągnęło sporo Polaków (bo Msza Święta i nauka były po polsku). Odświeżające doświadczenie duchowe, a jednocześnie wielka prośba do Patrona zaniesiona, żeby pomagał…

Musze się też z Wami podzielić pewnym projektem, który dojrzewa w mojej głowie, ale który domaga się również wsparcia modlitewnego. Zrodziła się we mnie myśl nagrania codziennych komentarzy do Ewangelii na okres Adwentu. I oczywiście nie jest to odkrywczy pomysł. Jego nowością mogłoby być to, że zostałyby nagrane w okresie letnim (żeby zimą przypomnieć nieco cieplejsze pory roku) i miałyby powstać na Manhattanie, aby Słowo wybrzmiało w tym „pępku świata”, który jest w znacznej mierze od tego Słowa daleki… Projekt jest, ale czy wykonanie się uda? Waham się nieco, zastanawiając się, czy jest sens – wszak tyle tych różnych komentarzy już jest „na rynku”. A z drugiej strony ten czas, który trzeba by poświęcić na przygotowanie, nagranie… A to ostatnio (a może i nie tylko ostatnio właściwie) materiał deficytowy… Poproście Ducha Świętego o właściwe natchnienie i dobre rozeznanie, czy tego w istocie chce Pan…

A gdzie tej jego woli szukać? Gdzie ona objawia się lepiej i wyraźniej, niż w Słowie? Dziś znów przypowieść o siewcy – znana i zinterpretowana na wszelkie możliwe sposoby. Ale myślę sobie nad nią o trzech warstwach obcowania ze Słowem, do których tak naprawdę zaprasza nas Pan. Pierwsza z nich to słuchanie. Jeśli ogranicza się ono tylko do kilku chwil podczas niedzielnej liturgii i dokonuje się przy akompaniamencie szemrzącej klimatyzacji, kwilących dzieci i ruchliwych sąsiadów w kościelnej ławie, to niewiele chyba uda się z tego Słowa wyłowić. Musi to być praktyka codzienna, związana ze słuchem i ze wzrokiem, który winien się sycić Słowem. Czytać, czytać, czytać… Umieścić to tabernakulum bożej obecności na ważnym miejscu w swoim domu i wokół niego budować swoje duchowe życie…

Poza tym – medytować, czyli starać się wyjść poza czysto informacyjną warstwę tekstu. Przyjmować Słowo to stawiać sobie pytanie po co Bóg mówi do mnie takie rzeczy dzisiaj? W jakim celu wypowiada to Słowo właśnie do mnie? Przekraczając literę docieramy do ducha tekstu, który sprowadza jego treść bardzo głęboko do naszych serc. Tam sycimy się Nim, sycimy się Bożą obecnością. Wszak On jest obecny w swoim Słowie, czyniąc z niego wehikuł, dzięki któremu dociera do nas i czyni siebie znanym. A ostatecznie chodzi o to, żeby Słowem żyć. Ono ma zawsze wartość zobowiązującą. Wszak Bóg nas przez nie do czegoś wzywa, chce kształtować naszą codzienność, prowadzić do formacji naszego człowieczeństwa na wzór Jezusa, Słowa Wcielonego… Jakie to ważne, żeby zrealizować Słowo w życiu – konkretnie i namacalnie…

Uczę się tego… Codziennie na nowo… O 4.30 – u nas to jeszcze przed świtem… Słowo wprowadza mnie w dzień, wyznacza jego kierunki, jest moim pierwszym śniadaniem. Pokrzepia. Budzi. Leczy. Posyła. Zachwyca. Niepokoi. Motywuje. Wskrzesza. Uczy.

Nie znam lepszego początku dnia… Spróbujcie…

sobota, 16 lipca 2016

ach, ten Maksymilian...

zdj:flickr/A. Currell/Lic CC
(Mt 12,14-21)
Faryzeusze wyszli i odbyli naradę przeciw Jezusowi, w jaki sposób Go zgładzić. Gdy się Jezus dowiedział o tym, oddalił się stamtąd. A wielu poszło za Nim i uzdrowił ich wszystkich. Lecz im surowo zabronił, żeby Go nie ujawniali. Tak miało się spełnić słowo proroka Izajasza: Oto mój Sługa, którego wybrałem; Umiłowany mój, w którym moje serce ma upodobanie. Położę ducha mojego na Nim, a On zapowie prawo narodom. Nie będzie się spierał ani krzyczał, i nikt nie usłyszy na ulicach Jego głosu. Trzciny zgniecionej nie złamie ani knota tlejącego nie dogasi, aż zwycięsko sąd przeprowadzi. W Jego imieniu narody nadzieję pokładać będą.


Mili Moi…
Modliłem się o przełom i chyba nastąpił… Pierwsze pięć stron kolejnej odsłony mojej pracy wyszło wczoraj i dziś spod mojego pióra. Dzięki niech będą Najwyższemu… Nie ukrywam, że jest to dla mnie powód ogromnej radości, bo najgorzej jest przecież zabrać się do dzieła, a potem to już jakoś powolutku będziemy kontynuować… Pewnie ma w tym udział niemały sam święty Maksymilian, który pielgrzymuje po Ameryce w swoich relikwiach (jedyne, jakie świat posiada, to włosy z brody misyjnej zgolone o. Kolbemu i zachowane przez jednego z braci). We wtorek relikwie przybywają do Nowego Jorku i zamierzam spotkać się z o. Maksem na Brooklynie. Co więcej, wczoraj dotarła do mnie wstępna wersja obrazu św. Maksymiliana, który zawiśnie już w sierpniu w naszym kościele. Kumulacja radości zatem…

A dziś oczekiwanie na misjonarza, który jutro głosi u nas Słowo w ramach corocznej, diecezjalnej niedzieli misyjnej. No i pogrzeb L, który odszedł w wieku 37 lat. Wyjątkowy pewnie nieco, właśnie ze względu na to, że człowiek ten był tylko o rok starszy ode mnie, więc siła rzeczy myśli moje biegną do kresu, który, co widać po raz kolejny, może nadejść w każdej chwili i zupełnie nieoczekiwanie. Ale nie myślę dziś o tym z lękiem. Raczej ze spokojną ufnością, że Pan wie. I On ma to wszystko najlepiej zaplanowane.

Mateusz dziś w Słowie daje nam obraz Jezusa do kontemplacji. Odmalowuje Go słowami proroka Izajasza. I o ile Jezus często jest ukazywany w jakiejś dynamice mówienia, czy działania, o tyle dziś, mam takie wrażenie, jesteśmy zaproszeni do tego, żeby po prostu na Niego popatrzeć, nieco lepiej Jego misję zrozumieć, zachwycić się Nim samym. Dobry i pełen miłości, miłosierny i łagodny… Bardzo nam ta wizja Boga odpowiada. Jak zawsze jednak jest pewien mały haczyk… Aż zwycięsko sąd przeprowadzi… To również jest istotny element misji Jezusa. To wyzwala nieco z takiej „pluszowej i przytulaśnej” wizji Boga. On naprawdę dokonuje sądu na podstawie Ewangelii, o której nie przyszedł podyskutować z ludźmi, ale którą przyniósł jako Słowo Życia, absolutnie konieczne do przyjęcia. Ten wybór jest w nas, a Jego propozycja jest zawsze aktualna. Dobry i pełen miłości Bóg mówi nam, że możemy żyć na wieki w oparciu o to Słowo, żyć z Nim w nieskończonej szczęśliwości, albo… Możemy sobie dalej wyobrażać, że Jezus to taki pluszowy miś, który pogłaszcze nas po główce z takim samym misiowym uśmiechem, niezależnie od tego jak żyjemy i czyim słowem kierujemy się w naszym życiu… Wieczność jest w naszych rękach… I w Jego… Miłosiernych i czułych… Powspółpracujemy???

piątek, 15 lipca 2016

gdyby tylko skruszyć ten mur...

zdj:flickr/Peter Miller/Lic CC
(Mt 11,28-30)
W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie.


Mili Moi…
Nie wiem jak tam u Was, ale u nas gorąco… Lato w końcu… Ale panująca tu wilgotność jest trudna do zniesienia… Wychodząc z klimatyzowanych pomieszczeń wchodzi się jak „w masło”. Powietrze jest gęste i lepkie. Nie ma czym oddychać. Dziś przeszła nad nami całkiem solidna burza, która nic jednak nie zmieniła.

Z prac? Wciąż nie zacząłem realizować moich założeń piśmienniczych, ale nie znaczy to, że nic nie robię… Czytam i fiszkuję… Wszystko gotowe, żeby zasiąść… Ale przełomu ciągle nie zanotowałem… Niestety. Za to duszpastersko niby wakacje, ale nasza najczęstsza działalność w rozkwicie. A mówię tu o pogrzebach. Niestety tych wydarzeń nam nie brakuje. Oczywiście nie jest to dziwne. W każdej parafii ludzie odchodzą do wieczności. U nas niepokojące jest tylko to, że pogrzebów mamy dwa razy więcej, niż chrztów. Czasem terminy są zamawiane z wyprzedzeniem. Mam już na przykład zaklepany termin za dwa tygodnie – pożegnamy parę staruszków, którzy odeszli do wieczności w odstępie kilku lat, ale pogrzeb zaplanowano na koniec tego miesiąca. Taki to już przedziwny, amerykański świat – fakt, że umarłeś, wcale nie musi się wiązać z tym, że szybko cię pogrzebią…

W najbliższą niedzielę zaś gościmy misjonarza w ramach wakacyjnej niedzieli misyjnej w naszej diecezji. Zrządzeniem Opatrzności będzie to o. Andrzej, mój kolega studiujący ze mną homiletykę, pierwszy z naszego roku doktor. Swoją rozprawę obronił dwa tygodnie temu i może już żyć spokojnie… A my ciągle na froncie…

Jedyna pociecha w naszym Panu, który dziś zapewnia, że wszelkie trudy i cierpienia weźmie na siebie. Nie znaczy to, że napisze za mnie pracę, ale dziś rano prosiłem Go bardzo mocno, żeby mną trochę potrząsnął, żeby dodał sił… Oczywiście rzecz, którą przywołuję, ma znaczenie wprost banalne wobec różnych trudności, których pełne jest życie. Nie zmienia to jednak faktu, że w małych i dużych problemach On chce być obecny. I jeśli nasz świat będzie „się kręcił” wokół Niego, to nie ma mocnych – musimy zostać pocieszeni. Bóg jest prawdomówny i kiedy coś obiecuje, zawsze dotrzymuje słowa. Dlatego z takim dużym współczuciem spoglądam na ludzi, którzy nie mają pojęcia o tym kim On jest… Martwi mnie, że tak wielu moich braci w wierze również to pojęcie ma mizerne. Tak bardzo chciałbym spełniać swoje zadanie – objawiać Jezusa, wprowadzać w Jego świat, zbliżać do Niego… A tak mało mogę… Tak niewielka skuteczność moich działań… Tak znikome owoce… Mur obojętności…

Ufam jednak, że On ma plan, a ja przecież nie jestem jedyny… Jest wielu innych wokół, jeszcze bardziej zafascynowanych Nim, niż ja. Może więc z innej strony przyjdzie to, czego ja nie umiem osiągnąć. Nie jest przecież ważne kto będzie tym zwiastunem Dobrej Nowiny. Ważne, żeby prawda ewangeliczna dotarła do serc, poruszyła i wzbudziła zachwyt, który nada nowy kierunek życiu, stanie się zarzewiem przemiany…

wtorek, 12 lipca 2016

o prostym życiu...

zdj:flickr/Guy Mayer/ Lic CC
(Mt 19,27-29)
Piotr rzekł do Jezusa: Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy? Jezus zaś rzekł do nich: Zaprawdę, powiadam wam: Przy odrodzeniu, gdy Syn Człowieczy zasiądzie na swym tronie chwały, wy, którzy poszliście za Mną, zasiądziecie również na dwunastu tronach, sądząc dwanaście pokoleń Izraela. I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy.


Mili Moi…
No nie ukrywam, że delektuję się domem… Dałem sobie tydzień na dojście do siebie i idzie mi powoli… Bywają dni, że trzymam się nieźle, a są i takie, że padam na pyszczek o siódmej wieczorem, a o czwartej rano wcale wstać mi się nie chce… No ale wierzę, że z każdym dniem będzie lepiej… Od jutra czas zabrać się do pracy…

Choć weekend był już całkiem pracowity. Niby nie tak strasznie, bo przecież to tylko trzy Msze. Ale kiedy jest się równocześnie zakrystianinem, celebransem, spowiednikiem i niedzielną kancelarią parafialną w jednym, to już tych zajęć jest całkiem sporo. Ale nie narzekam… Czekałem na to… I wielką radość sprawiło mi ponowne spojrzenie na „mój lud”… Tak zwyczajnie tęskniłem…

No i pojawiają się typowo amerykańskie zagadnienia… Wczoraj zadzwonił pan z pytaniem, czy ślub z niekatoliczką jest u nas w kościele możliwy… Oczywiście, możliwy… Ale uświadomiłem pana grzecznie, że skutki sakramentalne tego wydarzenia zwiążą tylko jego, ponieważ dla jego wybranki z Południowej Korei nie będzie to miało żadnej mocy wiążącej… Pan odpowiedział, że doskonale to rozumie… Potem jeszcze kilka uwag nad wymogami… I wreszcie przeszliśmy do sedna… Pan oznajmił, że chciałby ślub za trzy tygodnie… Nie pozostało mi nic innego, jak grzecznie odesłać mojego rozmówcę do Las Vegas zapewniając, że tam choćby i jutro… W naszym kościele wszystko idzie starym trybem… Na wszystko potrzeba czasu…

Czasu też trzeba żeby zrozumieć tę wolność, o której mówi Jezus… On wcale nie gani Apostołów za „handel wymienny”, który Mu proponują – co otrzymamy w zamian za to, że tacy jesteśmy grzeczni i chodzimy za Tobą krok w krok? On nie waha się powiedzieć im wprost, że nagroda ich nie minie. Ale największa nagroda ukryta jest chyba w tej niezwykłej prostocie życia, którą Jezus im zaproponował, prostocie, za którą, nie ukrywam, nieustannie tęsknię. Odkrył ją pewnie i święty Benedykt, patron dnia dzisiejszego, kiedy podzielił dobę na trzy części. W jednej mnisi mieli się modlić, w drugiej pracować, a trzecią przeznaczyć na wypoczynek. Bez pośpiechu, bez gwałtowności, bez niepotrzebnego zgiełku. Po prostu, po cichu, w pokoju ducha i umysłu…

Im bardziej człowiek wolny od materialnych obciążeń, tym więcej w nim miejsca na proste życie. Ile w tym musi być radości… Moja myśl natychmiast biegnie do świętego Franciszka i jego wizji prostego życia, zanurzonego w Bogu… Dopiero tu, w Ameryce, dociera do mnie z cała mocą, dlaczego on kładł taki nacisk na ubóstwo, dlaczego ciągle o tym mówił, a w bogactwach upatrywał największego wroga. Kiedy patrzę na sposób życia wielu ludzi tutaj, głęboko im współczuję, bo są często u kresu wytrzymałości, próbując osiągnąć poziom życia, który sobie wymarzyli i który ma im zagwarantować pokój ducha… A tu nic z tego… Bo to nie możliwe… Modlę się za nich często… I za siebie samego… Żebym nie uległ takiej wizji i nieustannie tęsknił za wizją Jezusa… Wizją prostego życia…

A tu coś z niedzieli...


sobota, 9 lipca 2016

walka - "niewalka"

zdj:flick/Frederic C81/Lic CC
(Mt 10,16-23)
Jezus powiedział do swoich apostołów: Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie! Miejcie się na baczności przed ludźmi! Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was wodzić z mego powodu, na świadectwo im i poganom. Kiedy was wydadzą, nie martwcie się o to, jak ani co macie mówić. W owej bowiem godzinie będzie wam poddane, co macie mówić, gdyż nie wy będziecie mówili, lecz Duch Ojca waszego będzie mówił przez was. Brat wyda brata na śmierć i ojciec syna; dzieci powstaną przeciw rodzicom i o śmierć ich przyprawią. Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. Gdy was prześladować będą w tym mieście, uciekajcie do innego. Zaprawdę, powiadam wam: Nie zdążycie obejść miast Izraela, nim przyjdzie Syn Człowieczy.


Mili Moi…
Aklimatyzuję się… Dosłownie i w przenośni… Gorąco jak w piecu ognistym. Ponad trzydzieści stopni przez cały dzień w połączeniu z ogromną wilgotnością daje nam trochę w kość. Ale w końcu lato, więc nie zamierzam narzekać. Tym bardziej, że zawsze można się skryć w swojej celi i włączyć okienną klimatyzację. W kościele też jako tako, choć nasz plan poprawienia kościelnej klimatyzacjo znów się odwlekł – drugi ekspert, który miał się tym zająć „wysypał się”. Innymi słowy z jakichś przyczyn jednak nie sprosta zadaniu. Trzeba więc szukać następnego…

Wróciłem do mojej dyscypliny, która bardzo mi się posypała podczas urlopu.  Myślę tu o żelaznych zasadach żywieniowych i ruchu. To są kolejne, małe rzeczy, które sprawiają mi sporo radości. Plany dyscyplinujące samego siebie są jednak znacznie większe. Ale chwilowo traktuję się z wyrozumiałością. Jet leg działa z cała mocą. Zasypiam w najmniej oczekiwanych porach, tam, gdzie akurat siedzę. Z intelektualnych zmagań udało mi się dziś zaledwie stworzyć kazanie po angielsku na zbliżającą się niedzielę. To zawsze znacznie trudniejsze wyzwanie, niż wersja polska. Ale jutro powalczymy i nad polskim wariantem…

A dziś ta wytrwałość, o której mówi Jezus i jedyne, właściwe jej źródło – głęboka wiara i prawdziwa relacja z Nim. Nie zdołają tym ewangelicznym wymogom sprostać z pewnością ci, których wiara ogranicza się do „zaliczenia” niedzielnej mszy (bez specjalnej refleksji dla Kogo i po co). Trudno spodziewać się, żeby nagle zdecydowali się cierpieć dla Jezusa. Podobnych trudności doświadczyliby z pewnością ci, których wiara ogranicza się do emocjonalnych uniesień. W takich bowiem realiach nie ma za wiele miejsca na cierpienie. W takiej wierze musi być przyjemnie, a relacja z Jezusem kojarzona jest z niezliczoną ilością przytuleń i pocieszeń. Prześladowania to z pewnością nie to, na co wierzący w ten sposób są gotowi.

Jaka wiara jest więc w stanie udźwignąć zapowiadane przez Jezusa trudności? Co więcej – nie tylko je przyjąć, ale nie odpowiedzieć na nie przemocą i agresją? Wydaje się, że tylko wiara bardzo świadoma, oparta na rzeczywistej relacji z rzeczywistym Jezusem, wiara twardo stąpająca po ziemi, ale wzbogacona we wszelkie oznaki Bożej obecności – Jego cuda i nadzwyczajne interwencje, doświadczenia bliskości i namacalnej, Bożej troski. Wiara, która coś już przecierpiała w walce z grzechem i łatwo się nie poddaje. Wiara, która rozumie, gdzie jest prawdziwy cel, cel, którego nie można sprzedać za chwile ziemskiego „świętego” spokoju… Wiara, która rozumie…

Czy ją mam? Chyba wciąż nie… Jak zachowałbym się wobec prawdziwych prześladowań, czy bym je przetrwał? Jeśli tak, to prawdopodobnie nie z wiary, ale z uporu. Z takiej czystomichałowej przekory… Ale czy wystarczyłoby to do zaniechania odwetu, gniewu, agresji??? Wątpię… Dlatego tak dużo jest jeszcze do zrobienia we mnie… Bóg jest niezawodny. Obym i ja nie zawiódł, gdy przyjdzie pora…

środa, 6 lipca 2016

wspólnota odpowiedzialnych...

zdj:flickr/Enrique Martinez Bermejo/Lic CC
(Mt 10,1-7)
Jezus przywołał do siebie dwunastu swoich uczniów i udzielił im władzy nad duchami nieczystymi, aby je wypędzali i leczyli wszystkie choroby i wszelkie słabości. A oto imiona dwunastu apostołów: pierwszy Szymon, zwany Piotrem, i brat jego Andrzej, potem Jakub, syn Zebedeusza, i brat jego Jan, Filip i Bartłomiej, Tomasz i celnik Mateusz, Jakub, syn Alfeusza, i Tadeusz, Szymon Gorliwy i Judasz Iskariota, ten, który Go zdradził. Tych to Dwunastu wysłał Jezus, dając im następujące wskazania: Nie idźcie do pogan i nie wstępujcie do żadnego miasta samarytańskiego! Idźcie raczej do owiec, które poginęły z domu Izraela. Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie.

Mili Moi…
Wczoraj wróciłem do domu i tym samym należy stwierdzić, że mój urlop dobiegł końca. Wprawdzie czuję się tak, jakbym potrzebował jeszcze tygodnia na dojście do siebie, ale wierzę, że dokona się to znacznie szybciej, w pracowitej codzienności. Podróż minęła właściwie spokojnie. Nie licząc może drobnego faktu z pogranicza matematyki i fizyki. Ponad sześć tysięcy kilometrów przebyliśmy w nieco ponad osiem godzin. Przebycie ostatnich trzystu metrów po wylądowaniu zajęło nam prawie dwie godziny. Nie jest to skomplikowana zagadka dotycząca czasoprzestrzeni, ale efekt braku wolnych „gejtów”. Postaliśmy sobie w ciszy i ciemności, ale zadowoleni, że już na ziemi…

Do domu przywiózł mnie o północy niezawodny Robert, który o trzeciej rano, jak codziennie wyruszył dziś do pracy. Od niego mogę się uczyć ducha służby – z całą pewnością. A dziś? Tysiące danych do przetworzenia i objazd miasta (niewiele się zmieniło – może poza bankructwem mojej ulubionej myjni samochodowej – franciszkańskiej, bo najtańszej). Wielkie pranie i przejmowanie obowiązków od mojego przełożonego, który jutro rusza do Polski. Kilka serdecznych „witaj w domu” i dużo radości z powrotu. Teraz potrzebuję trochę czasu na przeprowadzenie refleksji nad moim pobytem w Ojczyźnie. A mam się nad czym zastanawiać…

Dziś natomiast myślę sobie w kontekście Słowa nad osobistą odpowiedzialnością w wierze. Każdy z Apostołów został powołany przez Jezusa do osobistej relacji z Nim. Każdy dostał swoje własne zadanie i każdemu On wytyczył jakąś drogę do przebycia. Połączył ich we wspólnotę, co z pewnością nie było bez znaczenia. Miała im ona służyć pomocą i wsparciem dla realizacji postawionego przed nimi celu. Miała być drogą uświęcenia. Jak bardzo była niedoskonała, ludzka, słaba, możemy przekonać się niemal na każdej stronicy Ewangelii.

Ale z cała pewnością żaden z nich nie powiedział sobie nigdy – skoro moja wspólnota jest taka słaba, skoro nie daje mi tego, co dać mi powinna, skoro nie stwarza mi warunków doskonałych, to właściwie nie jest mi do niczego potrzebna. Co więcej – jeśli jest taka licha, to i ja nie musze się starać. Widocznie Pan się pomylił i zamiast dać mi pomoc, położył przede mną wspólnotową przeszkodę…  Apostołowie trwali w tej wspólnocie. Może czasem wbrew sobie, swoim własnym odczuciom, czy doświadczeniom. Wiedzieli, że to jest środowisko zbawienia, które dla nich obmyślił Pan… Nie potraktowali wspólnoty jako łatwego sposobu na samousprawiedliwianie. Wiedzieli, że każdy z nich jest odpowiedzialny za swoją relację z Jezusem tak samo, jak każdy z nich odpowiada za stan tej wspólnoty…

I o taką odpowiedzialność się modlę… Dla siebie i dla wspólnot, w których żyję… Dla tej zakonnej, dla tej parafialnej, dla tej „odnowowej”, z która spotkam się już za dwie godziny… I dla każdej, w której Pan pozwoli mi jeszcze dojrzewać do zbawienia…

poniedziałek, 4 lipca 2016

dla Boga nie ma nic niemożliwego...


(Mt 9,18-26)
Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik synagogi przyszedł do Niego i, oddając pokłon, prosił: Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie . Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim. Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. Jezus obrócił się, i widząc ją, rzekł: Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła. I od tej chwili kobieta była zdrowa. Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył fletnistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: Usuńcie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi. A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała. Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy.


Mili Moi…
W piątek pożegnałem moje rodzinne miasteczko Sztum… Moje i nie moje… Coraz mniej tam znajomych osób, choć wciąż pełno ważnych miejsc. Kiedyś, dawno temu, słuchałem z wielkim zainteresowaniem mojej świętej pamięci babci, która opowiadała mi, jak to w wieku dojrzałym wybrała się do Działdowa, skąd pochodziła i tam „szukała własnej młodości”. Ja z każdą wizytą w Sztumie mam podobnie… Szukam mojej wczesnej młodości. Ale bezskutecznie…

W sobotę ruszyłem w jedną z ostatnich podróży. Tym razem do Kazimierza Dolnego. Zostałem poproszony o przewodniczenie uroczystościom pierwszych ślubów sióstr betanek. Te młode dziewczęta miałem okazje prowadzić duchowo podczas lubelskiego etapu moich studiów. Byłem ich konferencjonistą i spowiednikiem. Tym milej było się spotkać. Nie ukrywam, że patrzyłem na nie z niedowierzaniem również dlatego, że „przed chwilą” sam wychodziłem z nowicjatu zakonnego. A ta „moja chwila” zakonna trwa już siedemnaście lat…

Tak dobrze było spotkać ich rodziców, którzy już z dużym spokojem podchodzą do wyboru ich córek. Pamiętam, że kiedy dwa lata temu miałem dla nich krótkie rekolekcje, wcale tak nie było. Nie wszyscy potrafili się zgodzić z takimi wyborami swoich dzieci. Ale niektórzy z nich mówili – powiedział ojciec wówczas to i tamto, do dziś to pamiętam bo to mi pozwala tłumaczyć wybór mojej córki wobec różnych, krytycznych głosów. Dobrze to czasem komuś do czegoś się przydać… Panu Bogu za to dzięki…

A wczoraj jeszcze bardzo dobry wieczór z Maciejem, moim lubelskim przyjacielem ze studiów. Spacer, kolacja i dłuuugie rozmowy. Dziś można już spokojnie wsiąść do samochodu i podążać do Gdyni, gdzie spędzę ostatnią noc przed wylotem. Przejechałem podczas tego urlopu sześć tysięcy kilometrów i jestem bardzo zmęczony… Wracam do domu, żeby odpocząć…

A nad Słowem myślę dziś o cierpliwości. Przychodzi człowiek do Jezusa informując Go, że jego córka dopiero co umarła. Mistrz wyrusza w drogę. Ale „traci czas” na dialogi z jakąś kobietą, która akurat teraz musiała się pojawić ze swoją przypadłością. Przecież tu liczy się każda minuta. Przecież tam dziecko dogorywa. Odejdź kobieto!!! Mistrz ma teraz inne zadania. Ty masz jeszcze czas. My go już nie mamy! Czy to tak trudno zrozumieć?

Ale nic takiego się nie dzieje. Zwierzchnik synagogi pozwala Jezusowi przejąć całkowitą kontrolę nad sytuacją. Nie układa Mu harmonogramu. Nie próbuje decydować o „kolejności zgłoszeń”. Trochę tak, jakby posiadał bezgraniczną wiarę. A przecież wszyscy wiemy jak o taką wiarę ciężko. Dziecko umarło… Im ciało dziewczynki chłodniejsze, tym, wydawać by się mogło, wiara jej ojca winna być słabsza. Tyle nam podpowiada ludzka logika. Tymczasem ojciec wierzy… I idą. Pokonują cały zastęp ludzi, którzy bynajmniej nie pomagają w zachowaniu żywej wiary. Są zwiastunami śmierci. Ich zgiełk i hałas, który czynią, pozwalają usłyszeć śmierć z bardzo daleka… Tymczasem Jezus w ciszy ujmuje ją za rękę i wyprowadza ze śmierci. I na nic ludzka logika, skoro Pan ma moc sięgnąć poza tę ostateczną granicę. On ma moc ją przesunąć…

W takich chwilach znów wracają jak bumerang słowa anioła wypowiedziane do Maryi podczas zwiastowania – dla Boga nie ma nic niemożliwego… Dziś dokładnie tak samo, jak dawniej… Pamiętajcie o tym w poniedziałek. I przez cała resztę tygodnia, miesiąca, życia…