wtorek, 29 marca 2016

kapłańskie "zwyklaki"...

zdj:flickr/Fr Lawrence Lew, O.P./Lic CC
(Mt 28,8-15)

Gdy anioł przemówił do niewiast, one pośpiesznie oddaliły się od grobu, z bojaźnią i wielką radością, i biegły oznajmić to Jego uczniom. A oto Jezus stanął przed nimi i rzekł: Witajcie. One podeszły do Niego, objęły Go za nogi i oddały Mu pokłon. A Jezus rzekł do nich: Nie bójcie się. Idźcie i oznajmijcie moim braciom: niech idą do Galilei, tam Mnie zobaczą. Gdy one były w drodze, niektórzy ze straży przyszli do miasta i powiadomili arcykapłanów o wszystkim, co zaszło. Ci zebrali się ze starszymi, a po naradzie dali żołnierzom sporo pieniędzy i rzekli: Rozpowiadajcie tak: Jego uczniowie przyszli w nocy i wykradli Go, gdyśmy spali. A gdyby to doszło do uszu namiestnika, my z nim pomówimy i wybawimy was z kłopotu. Ci więc wzięli pieniądze i uczynili, jak ich pouczono. I tak rozniosła się ta pogłoska między Żydami i trwa aż do dnia dzisiejszego.


Mili Moi…
Mówiąc szczerze – kocham Triduum Paschalne. Ale czuję się bardzo szczęśliwy, kiedy ono się kończy… Jest tak wiele rzeczy, które trzeba przygotować, o które należy zadbać, których trzeba dopilnować. Pisałem już o tym w ubiegłym roku. Zupełnie inaczej jest w Polsce, kiedy w kościele króluje zakrystianin, który dba o przygotowanie wszystkiego, a podczas Mszy ma się u boku ceremoniarza, który czuwa nad przebiegiem uroczystości i nad każdym krokiem księdza i całej służby liturgicznej. Tu trzeba być wszystkim po trochu. Samemu przygotować, obmyśleć gdzie i co postawić. Jak tam dojść, jak wrócić, kiedy, co i z kim przynieść. Moi kochani ministranci są oczywiście bardzo pomocni i cieszę się, że ich mam, ale są jeszcze w takim wieku, że ambona myli im się z pateną, więc poważnych zadań im zlecać nie można. Rzecz jasna dorośli pomagają jak potrafią, ale i dla nich powinienem przygotować jakieś katechezy wprowadzające do Triduum. Bo doskonale wiem, że jeśli oni czegoś nie wiedzą, to tylko dlatego, że ja im tej wiedzy nie dałem. Ale zdąż tu człowieku ze wszystkim… Może więc za rok…

Ogromna radość z liczby uczestniczących w Triduum. Jest ich co roku więcej. Szczególnie widać to było podczas Wigilii Paschalnej. Może kościół nie „pękał w szwach”, ale było znacznie więcej ludzi, niż rok temu. W ten najpiękniejszy wieczór, najważniejszą noc dla Kościoła. Powoli dojrzewa pomysł, żeby przedłużyć nasze czuwanie, jeśli nawet nie do świtu, to chociaż w głęboką noc… Kto wie, czy za rok nie spróbujemy…

Mam też wrażenie, że coraz więcej ludzi przestaje nas, kapłanów traktować jak kosmitów, do których nie wiadomo jak podejść. Ale zaczynają z nami rozmawiać, a co najważniejsze, zaczynają czuć się odpowiedzialni za tę parafię, za kościół, za tę wspólnotę… To naprawdę ogromnie cieszy, zwłaszcza jeśli dotyczy ludzi, którzy wcześniej angażowali się nieco mniej. Może nikt im nie powiedział, że można… Co roku objawiają się nowe talenty. I chwała za to Najwyższemu. Coraz bardziej rodzinnie w tej naszej świątyni i we wspólnocie parafialnej.

Wczoraj trochę czasu spędziliśmy w gościach, ale byliśmy w takiej kondycji, że musieliśmy salwować się ucieczką… Ja padłem o ósmej wieczorem i spałem jak zabity do dzisiejszego poranka… A dziś, za chwilę, jadę żegnać do domu pogrzebowego naszego parafianina, pana T. Miałem taką dość rzadką okazję towarzyszyć mu duchowo od wykrycia choroby nowotworowej, aż do jego odejścia. Namaściłem go kilka godzin przed przejściem do domu Ojca. Piękny czas wybrał dla niego Pan… Zresztą nie tylko dla niego… Żegnamy też Matkę Angelicę, bardzo znaną siostrę zakonną, twórczynię katolickiego kanału EWTN. A w Polsce księdza Jana Kaczkowskiego. Z jego odejściem wiąże się kilka smutnych obserwacji. Piękny to był człowiek i choć z wieloma jego stwierdzeniami się nie zgadzałem, to uważam, że zapisał piękną kartę kapłańskiej pracy w Kościele polskim. Z tym większym smutkiem czytałem dziś szereg komentarzy ludzi, którzy przy okazji wyrażania smutku z powodu śmierci księdza Jana pohukiwali na innych księży antagonizując „dobrego księdza Jana” z innymi „katabasami w sutannach”, którzy „winni zamilknąć i się uczyć”. Sporo słów pogardy znalazłem dziś w internecie. Pewnie – może podyktowanych smutkiem i żalem, może kiepskimi doświadczeniami. Ale Pan Bóg mówi przez wszystkich kapłanów, działa przez nich… Także przez bardzo biednych księży – duchowo, intelektualnie, organizacyjnie… Nawet przez tych, którzy nie pobudowali hospicjów i nie stali się „onkocelebrytami” (jak z pewną dozą humoru mówił o sobie ksiądz Jan). Wielu z nich nigdy nie zostanie usłyszanych, bo być może siedzą gdzieś w małej wsi, nie prowadzą blogów, ich kazania nie są nagrywane, nigdy nie poprowadzili żadnych rekolekcji… Po prostu modlą się, wiosną sieją marchewkę w ogrodzie i robią co do nich należy… Tak, jak potrafią… Ich parafianie są nimi mocno znudzeni bo nie wznoszą się na wyżyny oratorskich uniesień, nie potrafią poklepywać się po ramionach ze wszystkimi i nie puszczają w eter kontrowersyjnych uwag… Takie „zwyklaki” kapłańskie… A przez ich usta Jezus naucza i przez ich ręce uświęca… Szkoda, że oni wszyscy dziś oberwali… Z okazji śmierci księdza Jana…

Czasem sobie myślę, że bycie „zwyklakiem” jest bardzo franciszkańskie… Byle spotkać Jezusa i chętnie się Nim dzielić… Każdy według swojej miary. Idę więc potowarzyszyć rodzinie i przyjaciołom pana T. Tak zwyczajnie… Po kapłańsku.

A na koniec taka nasza Rezurekcja...


piątek, 25 marca 2016

kapłańskie ręce...

zdj:flickr/Ondřej Šálek/Lic CC

(J 13,1-15)
Było to przed Świętem Paschy. Jezus wiedząc, że nadeszła Jego godzina przejścia z tego świata do Ojca, umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował. W czasie wieczerzy, gdy diabeł już nakłonił serce Judasza Iskarioty syna Szymona, aby Go wydać, wiedząc, że Ojciec dał Mu wszystko w ręce oraz że od Boga wyszedł i do Boga idzie, wstał od wieczerzy i złożył szaty. A wziąwszy prześcieradło nim się przepasał. Potem nalał wody do miednicy. I zaczął umywać uczniom nogi i ocierać prześcieradłem, którym był przepasany. Podszedł więc do Szymona Piotra, a on rzekł do Niego: Panie, Ty chcesz mi umyć nogi? Jezus mu odpowiedział: Tego, co Ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział. Rzekł do Niego Piotr: Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał. Odpowiedział mu Jezus: Jeśli cię nie umyję, nie będziesz miał udziału ze Mną. Rzekł do Niego Szymon Piotr: Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce, i głowę. Powiedział do niego Jezus: Wykąpany potrzebuje tylko nogi sobie umyć, bo cały jest czysty. I wy jesteście czyści, ale nie wszyscy. Wiedział bowiem, kto Go wyda, dlatego powiedział: Nie wszyscy jesteście czyści. A kiedy im umył nogi, przywdział szaty i znów zajął miejsce przy stole, rzekł do nich: Czy rozumiecie, co wam uczyniłem? Wy Mnie nazywacie Nauczycielem i Panem i dobrze mówicie, bo nim jestem. Jeżeli więc Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi. Dałem wam bowiem przykład, abyście i wy tak czynili, jak Ja wam uczyniłem.


Mili Moi…
Dziś Wielki Czwartek. Kolejny na amerykańskiej ziemi. Ale niesamowicie radosny. Z jednego zasadniczo powodu. Ludzi w kościele więcej, niż w ubiegłym roku. Serce rośnie. Bóg dociera do serc i przekonuje o swojej obecności. Zaprasza i zaproszenie zostaje przyjęte. Dla kapłańskiego serca nie ma większej radości jak patrzeć na odpowiedź człowieka na Boża miłość. Ja tam innej, większej radości nie znam. A tej mi dziś nie brakowało. On nas naprawdę przemienia. Nas wszystkich, tutaj, w Bridgeport. Widzimy to, doświadczamy tego.

Wczoraj w katedrze, podczas Mszy Krzyżma, biskup powiedział takie jedno zdanie, które we mnie bardzo pozostało. Odeślijmy podczas tego Triduum demona do piekła, tam, gdzie jego miejsce. Można to zrobić tylko w jeden sposób. Poprzez miłość. Tę, której on najszczerzej nienawidzi. A nienawidzi dlatego, że się jej boi. Bo tylko ona jest skuteczną bronią wobec jego zasadzek I to właśnie miłość go ostatecznie pokonała. Ta objawiona na krzyżu przez Jezusa. Ta związana z ofiarą, uniżeniem, darem z siebie…

Dziś przeżyłem mój kolejny pierwszy raz. Pierwszy raz myłem nogi mężom dwunastu. Wielkie wrażenie. Zapowiadając ten gest, mówiłem, że niczym Jezus, klękam przed nimi, a w nich przed całym Kościołem i proszę o przyjęcie miłości. Jego miłości. Odczułem to bardzo wyraźnie. Ten gest, gest samego Jezusa, który stał się moim udziałem dziś. Wobec tych, którzy reprezentują wszystkich. Niezwykłe doświadczenie. Tak prawdziwe w swojej wymowie. Proboszcz, który ma służyć swojej wspólnocie. Ma się uniżyć. Klęknąć przed nią, błagając o przyjęcie miłości Jezusa…

Tej miłości, której nie rozumiemy. Wciąż nie rozumiemy… Bo gdybyśmy rozumieli, to na każdej, codziennej Mszy, mielibyśmy w kościele tłumy. Gdybyśmy rozumieli, to nie pertraktowalibyśmy z faraonem tego świata. Gdybyśmy rozumieli, to nie dalibyśmy sobie podmienić szczęścia na przyjemność i wolności na swobodę. Gdybyśmy rozumieli, to demon nie zbliżałby się do nas, bo nasze promieniowanie byłoby dla niego nie do zniesienia… Ale nie rozumiemy. Buntujemy się. Czujemy się zażenowani i niespokojni wobec „takiego” Jezusa. Niczym Piotr… Niczym Judasz…

Wiele dobrych słów dziś odebrałem… Cennych, serdecznych, pełnych miłości i wiary w Chrystusowe kapłaństwo… Ale dwie wiadomości były szczególna. Pewna Boża dusza z Polski podesłała mi podsumowanie naszej dwudziestoletniej przyjaźni. Wśród wielu zdań było także i to - Bo ta relacja z Tobą tak mi się kojarzy z radością i z trwaniem.... taką stałością bez względu na zmiany. Dziękuję Ci L. Chciałbym zawsze i przez wszystkich być tak widzianym. Chciałbym, żeby moje relacje były zawsze radosne i trwałe, czerpiąc tylko z jednego, niezawodnego źródła – Boga samego. W drugim liście znalazłem takie słowa - Dziękuję za Twoją postawę modlitwy, życia zakonnego, to one mnie zachwyciły i pociągnęły do zakonu, nic innego. Przykład życia! Dziękuję za Twoją cierpliwość i za to, że nadal pokazujesz mi piękno życia zakonnego.  I ja Tobie dziękuję K. Bo dzięki Tobie uczyłem się i uczę nadal jak być ojcem… A konsekracja, która nas dziś łączy i jednoczy ściśle w ideale ewangelicznego życia pokazuje mi ciągle na nowo nieprzemijającą wartość miłości Chrystusa wobec mnie i wobec Ciebie.

Powtarzałem to milion razy i powtórzę milion pierwszy… Kocham moje kapłaństwo. I jedno wiem – umrę jako ksiądz. Nikt i nic tego nie może zmienić. Amen.

wtorek, 22 marca 2016

dotykając życia...

zdj:flickr/Keoni Cabral/Lic CC
(J 12,1-11)
Na sześć dni przed Paschą Jezus przybył do Betanii, gdzie mieszkał Łazarz, którego Jezus wskrzesił z martwych. Urządzono tam dla Niego ucztę. Marta posługiwała, a Łazarz był jednym z zasiadających z Nim przy stole. Maria zaś wzięła funt szlachetnego i drogocennego olejku nardowego i namaściła Jezusowi nogi, a włosami swymi je otarła. A dom napełnił się wonią olejku. Na to rzekł Judasz Iskariota, jeden z uczniów Jego, ten, który miał Go wydać: Czemu to nie sprzedano tego olejku za trzysta denarów i nie rozdano ich ubogim? Powiedział zaś to nie dlatego, jakoby dbał o biednych, ale ponieważ był złodziejem, i mając trzos wykradał to, co składano. Na to Jezus powiedział: Zostaw ją! Przechowała to, aby /Mnie namaścić/ na dzień mojego pogrzebu. Bo ubogich zawsze macie u siebie, ale Mnie nie zawsze macie. Wielki tłum Żydów dowiedział się, że tam jest; a przybyli nie tylko ze względu na Jezusa, ale także by ujrzeć Łazarza, którego wskrzesił z martwych. Arcykapłani zatem postanowili stracić również Łazarza, Gdyż wielu z jego powodu odłączyło się od Żydów i uwierzyło w Jezusa.


Mili Moi…
Wielki Tydzień… Wielkie Cuda, czy Wielkie Rozczarowanie? To zależy tylko od nas… Przeżyć ten czas w rytmie Słowa. Oddychać liturgią. W Ameryce to dla księdza jeszcze trudniejsze, niż w Polsce. Pomijam już fakt, że niektórych cudownych liturgicznych znaków nie da się zrealizować z taką wyrazistością, jak by należało. Ale co gorsza, zamiast siąść z Księga na kolanach i zanurzyć się w Słowie, żeby wypowiedzieć Tajemnicę wobec przychodzących, człek musi biegać za wieloma różnymi sprawami, do których nie da się zaangażować nikogo innego, choćby z powodu odległości. Choć i tak jestem niesamowicie wdzięczny tym, którzy w jakikolwiek sposób pomagają w przygotowaniach. Kiedy to piszę to w naszym kościele trwają pracę nad Ciemnica i Grobem Pańskim. Tak, czy owak, bardzo ciężko mi wejść w klimat, ale powalczę… Bo warto. Bo te chwile są niepowtarzalne.

Myślę dziś o rozrzutności… Ona jest tak wyraźna w tym dzisiejszym Słowie. Maria, której brat, wskrzeszony przez Jezusa, zasiada z Nim przy stole, nie waha się złożyć w ofierze dla Jezusa tego, co materialnie pewnie było jedną z cenniejszych rzeczy w jej domu. Ona już wie kto jest dawcą życia. Ona już zna smak wieczności. Wszak jej brat dotknął „tamtej strony”. Musiał jakoś to swoje doświadczenie opisać. Ona już wie, że nic nie może się równać z Mistrzem, z Jezusem. Ona już wie, że On jest wart wszystkiego. Nic nie jest zbyt cenne.

A gdyby tak zdobyć się na odrobinę szaleństwa… Gdyby tak zbadać swoje zasoby i oceniwszy wszystkie precjoza podjąć decyzję, że rzecz najcenniejsza w tym tygodniu trafi do Jezusa… Co by to było? Naszych pieniędzy On nie potrzebuje. Nasze przedświąteczne porządki „funta kłaków warte”. Wszystkie te kotlety i „atmosfera świąteczna” są mało znaczące. Co się liczy? Co może się liczyć dla Niego? Czas, tęsknota, uwaga… Dać mu to, czego sam mam tak mało. Złożyć prawdziwą ofiarę – hojną, rozrzutną. Bez oglądania się za siebie. Bez wydzielania minut. Bez nerwowego zerkania na zegarek. Bez gonitwy myśli zajętych jutrem, czy przyszłym miesiącem.

Jezus w tym tygodniu przybywa do Betanii mojego serca. Odpocząć. Nabrać sił. Przygotować się na najgorsze. Czy mój świat może się choć przez chwilę kręcić wokół Niego? Choć przez kilka dni… Wokół Niego, a nie wokół mnie…

Hojność… To takie piękne słowo…

poniedziałek, 21 marca 2016

tydzień nadziei...

zdj:Mariusz Nawrocki
E. Gdy On jeszcze mówił, oto zjawił się tłum. A jeden z Dwunastu, imieniem Judasz, szedł na ich czele i zbliżył się do Jezusa, aby Go pocałować. Jezus mu rzekł: + Judaszu, pocałunkiem wydajesz Syna Człowieczego? E. Towarzysze Jezusa widząc, na co się zanosi, zapytali: I. Panie, czy mamy uderzyć mieczem? I któryś z nich uderzył sługę najwyższego kapłana i odciął mu prawe ucho. Lecz Jezus odpowiedział: + Przestańcie, dosyć! E. I dotknąwszy ucha, uzdrowił go. Do arcykapłanów zaś, dówódcy straży świątynnej i starszych, którzy wyszli przeciw Niemu, Jezus rzekł: + Wyszliście z mieczami i kijami jak na zbójcę? Gdy codziennie bywałem u was w świątyni, nie podnieśliście rąk na Mnie, lecz to jest wasza godzina i panowanie ciemności.

Mili Moi…
Weszliśmy dziś w Wielki Tydzień… Tyle emocji on ze sobą niesie. Tak wiele myśli… Od rana się rozpoczęło… W kościele dziś znacznie więcej ludzi. Mnóstwo nieznanych twarzy. Wielu ludzi, którzy tylko raz w roku się pojawiają. Muszą odstać swoje w kolejkach do konfesjonału i wychodzą z poczuciem dobrze zrealizowanego, świątecznego obowiązku. Banał. Powierzchowność. Niezrozumienie. Potęgowane jeszcze opisem Męki Pańskiej. W naszych warunkach, gdzie wszyscy mają teksty, a partie bohaterów zbiorowych czytają wszyscy w kościele, wrażenie obojętności tłumu jeszcze się potęguje. Zawsze się zastanawiam dlaczego tak jest? Doświadczam ogromnej niezgody wewnętrznej, potężnego smutku. Często mówię w konfesjonale – zobacz, umrzesz… i co opowiesz Bogu o swoim życiu? Nie miałem czasu? Życie było takie trudne? Nie zdołałeś mnie do siebie przekonać?

Niektórzy mówią – cieszmy się, że chociaż raz w roku przychodzą… Wybaczcie, nie umiem się z tego cieszyć. Z tego można się tylko smucić. Dorośli ludzie, którzy wybierają w swoim życiu wszystko, tylko nie Boga. Tyle w tym niefrasobliwości. Taka beztroska. Kiedy pytam – dlaczego tak rzadko? Najczęściej słyszę – nie wiem… Człowieku! Czas może najwyższy postawić sobie pytania – gdzie jest Bóg w twoim życiu? Kim On jest dla ciebie? Bo jeśli o to nie zapytasz i nie znajdziesz odpowiedzi, to pod koniec życia może się również okazać, że nie wiesz po co żyłeś. A co gorsza – nie wiesz po co miałbyś żyć dalej, w wieczności. Jeśli nie „nauczysz się” Go teraz, to jak możesz przypuszczać, że spędzisz z Nim całą wieczność? Niby proste, a takie niemożliwe do pojęcia. Czasem czuję się jakbym poruszał się pod wodą, albo odbijał się o jakieś przeźroczyste ściany. Widzę ludzi, a nie umiem w żaden sposób do nich dotrzeć, nie umiem przekonać… Tyle prób, tyle Bożych faktów… i nic.

Nie, nie… Nie zniechęcam się… Nie zniechęcam się tylko dlatego, że On umiera dla wszystkich. Dla tych, którzy nie rozumieją tego, co On czyni również. I dla tych, którzy nigdy nie zrozumieją. I dla tych, którzy nigdy Go nie wybiorą. I dla tych, którzy nigdy nie wyjdą poza przestrzeń koniecznego obowiązku. I dla tych tkwiących w tradycjach raczej, niż w prawdziwej wierze. I jeśli On dla nich umiera, to ja nie mam prawa się zniechęcić. I nie mam prawa przestać Go głosić. I nie mam prawa tracić nadziei. Bo Jego męka jest tak prawdziwa, tak realna, tak święta, że może kiedyś zobaczą to również ci, którzy dziś nie widzą nic poza ekranem swoich telewizorów i miską, która musi być zawsze pełna… Może zobaczą. Ze mną, czy beze mnie, wszak nie o mnie tu chodzi. O Niego… Jedynego Wartego Uwagi…

Dziś przypomnieli mi o tym nasi parafianie wystawiający po raz kolejny Misterium Męki Pańskiej w naszym kościele. Coraz więcej osób w tym dziele uczestniczy. A i w ławach widzów nie brakowało. To dopiero prawdziwe źródło nadziei… Ciągle tak wielu tych, którzy rozumieją, którzy chcą zrozumieć. Ciągle tak wielu, którzy słyszą i widzą Jezusa, którzy chcą dzielić się Nim z tym światem. Z takimi ludźmi można iść i głosić… Oni są dla mnie dziś prawdziwymi świadkami. Dzięki nim zasnę spokojny… Bo jutro też jest dzień… Dzień głoszenia, świadectwa, posługi. Wielki Poniedziałek Wielkiego Jezusa…

czwartek, 17 marca 2016

mała rocznica...

zdj:flickr/eltpics/Lic CC
(J 8,51-59)
Jezus powiedział do Żydów: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeśli kto zachowa moją naukę, nie zazna śmierci na wieki. Rzekli do Niego Żydzi: Teraz wiemy, że jesteś opętany. Abraham umarł i prorocy - a Ty mówisz: Jeśli kto zachowa moją naukę, ten śmierci nie zazna na wieki. Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Abrahama, który przecież umarł? I prorocy pomarli. Kim Ty siebie czynisz? Odpowiedział Jezus: Jeżeli Ja sam siebie otaczam chwałą, chwała moja jest niczym. Ale jest Ojciec mój, który Mnie chwałą otacza, o którym wy mówicie: Jest naszym Bogiem, ale wy Go nie znacie. Ja Go jednak znam. Gdybym powiedział, że Go nie znam, byłbym podobnie jak wy - kłamcą. Ale Ja Go znam i słowa Jego zachowuję. Abraham, ojciec wasz, rozradował się z tego, że ujrzał mój dzień - ujrzał /go/ i ucieszył się. Na to rzekli do Niego Żydzi: Pięćdziesięciu lat jeszcze nie masz, a Abrahama widziałeś? Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Zanim Abraham stał się, Ja jestem. Porwali więc kamienie, aby je rzucić na Niego. Jezus jednak ukrył się i wyszedł ze świątyni.


Mili Moi…
No i wczoraj minął rok… Rok od wprowadzenia ogromnych zmian w moim życiu. Zmian związanych ze sposobem odżywiania i ruchem, którego do tej pory nigdy w moim życiu nie było w nadmiarze. Gdyby ktoś mi ponad rok temu opowiedział, że dziś siłownia stanie się właściwie moją codziennością, że będę pilnował tego, co jem i czasu między posiłkami, że będę często robił sobie soczki warzywne, że nauczę się jeść awokado i zasmakują mi różne owoce, a na śniadanie nie będę jadł nic innego poza owsianką, to pewnie potraktowałbym to jak świetny żart. A dziś? Traktuję to jako coś zupełnie naturalnego i źle się czuję, kiedy z różnych przyczyn nie mogę jeść tak, jak powinienem, a co więcej – tak, jak lubię… Efekt? Zrzucone 21 kilogramów. I dalsza perspektywa… Żyje się przyjemniej. Wyniki lepsze. Sznurówkę zawiązać można bez sapania. A z karku zniknęły trzy fałdy… Oczywiście nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie człek dobry, którego tu nie raz wspominałem, a który włożył wiele wysiłku w przekonanie mnie, że warto, że dam rade, że to możliwe… Nigdy dość wdzięczności… A do łatwych przypadków nie należę… Więc ten sukces jest sukcesem M. zrealizowanym przy współpracy o. Michała. I co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

A dziś kończymy w naszej parafii rekolekcje. Misjonarz, który pokazał, że wiara jest prosta, dziecięca. Bez zadęcia i wielkich słów. Spokojnie i konsekwentnie. Widzieć działanie Boga i współdziałać z Nim. A życie staje się pełne smaku i staje się drogą radosnego wzrastania. Ten czas rekolekcji wprowadza nas niemal w Wielki Tydzień. Nie do wiary… Wielkanoc za pasem. Czy jesteśmy na nią gotowi?

A na naszą osobistą Paschę? Na przejście do wieczności? Dziś Pan mówi, że nie umrzemy wierząc w Niego. Znów zastanawiam się nad lękiem przed śmiercią. Ile go we mnie? I z czego wynika? Bo że jest, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Zawstydza mnie ta myśl, ale dziś po raz kolejny przekonałem się, że nie bardzo jestem gotów stanąć twarzą w twarz przed moim Bogiem. I nawet nie chodzi o kwestie czystości mojego sumienia, bo dbam o nie i staram się trwać w łasce. Więc w czym rzecz? Boję się tego spotkania? A może jestem zbyt mocno przywiązany do mojego życia tu na ziemi? Tak… Coś w tym jest… Kocham życie i wciąż wydaje mi się, że jest tyle do zrobienia, że mógłbym być użyteczny… Więc żyję… I cieszę się każdą chwilą. A jednocześnie modlę się coraz częściej o to, żeby Pan Bóg przekonał mnie, że nie ma się czego bać, że śmierć jest Jego posłańcem i nie uczyni mi krzywdy, że należy się jej po prostu spodziewać i przyjąć gościnnie, kiedy się pojawi…

Czytałem ostatnio kilka świadectw ludzi, którzy przeżyli spotkanie z Bogiem w wewnętrznych wizjach. Nie było to wprawdzie doświadczenie śmierci. Ale wszyscy oni piszą o nieprawdopodobnej czułości Boga, której doświadczyli. Tak to sobie wyobrażam. Mój czuły Bóg, który otwiera ramiona i przyjmuje mnie, bo Jego tęsknota osiągnęła kres. Zawołał mnie do domu… Tak to sobie wyobrażam. I mam szczerą nadzieję, że będę gotów, gdy nadejdzie ta godzina… Bo w moim Bogu się nie umiera. W Nim się żyje… Coraz bardziej.

środa, 16 marca 2016

gdzie jesteś?

zdj:flickr/Genaro/Lic CC
(J 8,21-30)
Jezus powiedział do faryzeuszów: Ja odchodzę, a wy będziecie Mnie szukać i w grzechu swoim pomrzecie. Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie. Rzekli więc do Niego Żydzi: Czyżby miał sam siebie zabić, skoro powiada: Tam, gdzie Ja idę, wy pójść nie możecie? A On rzekł do nich: Wy jesteście z niskości, a Ja jestem z wysoka. Wy jesteście z tego świata, Ja nie jestem z tego świata. Powiedziałem wam, że pomrzecie w grzechach swoich. Tak, jeżeli nie uwierzycie, że Ja jestem, pomrzecie w grzechach swoich. Powiedzieli do Niego: Kimże Ty jesteś? Odpowiedział im Jezus: Przede wszystkim po cóż jeszcze do was mówię? Wiele mam o was do powiedzenia i do sądzenia. Ale Ten, który Mnie posłał jest prawdziwy, a Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Niego. A oni nie pojęli, że im mówił o Ojcu. Rzekł więc do nich Jezus: Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja jestem i że Ja nic od siebie nie czynię, ale że to mówię, czego Mnie Ojciec nauczył. A Ten, który Mnie posłał, jest ze Mną: nie pozostawił Mnie samego, bo Ja zawsze czynię to, co się Jemu podoba. Kiedy to mówił, wielu uwierzyło w Niego.


Mili Moi…
Trwają u nas rekolekcje wielkopostne… Misjonarz z Afryki się trudzi. A ja wykorzystałem okazję i uciekłem dziś z domu… Na cały dzień. Do Nowego Jorku. Ostatni raz byłem tam 1 stycznia. Zimno było i tłoczno w pociągu. Dziś znacznie lepiej. Piękny, ciepły dzień, choć bez odrobiny słońca. Złaziłem się okrutnie. Boli mnie wszystko. Ale popatrzyłem na ludzi, chłonąłem atmosferę tego miasta, a kiedy usiadłem z kaweczką na Union Square, to znów pojawiło się jakieś takie najgłębsze doświadczenie radości z „tu i teraz”. Być w tym miejscu i nic nie musieć, nigdzie się nie spieszyć. Po prostu siedzieć, patrzeć, słuchać. Żyć.

Przy okazji smutna obserwacja. Właściwie ani jednego katolickiego znaku. No, może jeden otwarty kościół, w którym pozdrowiłem Pana Jezusa. Mnóstwo Żydów, wielu hindusów w turbanach na głowie, liczne jednopłciowe pary okazujące sobie wiele czułości i dowodzące, że mentalna Sodoma ma się dobrze. I nigdzie znaku Jezusa, który wprowadzałby w ten świat nadzieję. Musiałem w tym miejscu wyglądać równie dziwnie jak facet ubrany w skóry i buciki na dwudziestocentymetrowym koturnie, czy ten drugi, przebrany za geparda, z ogromną kryzą wokół szyi, który przyszedł i powiedział mi, że wyglądam inaczej… No wyglądałem… Siedząc na ławce, chciałem wystawić wielki szyld – spowiedź święta… Dla wszystkich, którzy jeszcze czują się katolikami… Ale nie miałem ze sobą przyborów do pisania… Gdzie jesteś Panie??? W tym wielkim mieście… Gdzie jesteś???

Chciałoby się zawołać tam, na tych ulicach – przyjdź i objaw się znowu. Przyjdź i daj świadectwo prawdzie. Bo ci, którzy mieli to robić w Twoim imieniu jacyś tacy ukryci, pochowani, nieobecni. Zajęci tak wieloma sprawami… A dusze giną. Tak wiele Twoich dzieci zmierza ku zatraceniu. Nie wypuszczałem dziś Różańca z rąk. Wołałem gorliwie za to miasto, prosząc, żeby zamiast ognia z nieba, Bóg sprowadził tam wiele światła. Żeby Ten, który objawiał Ojca, czynił to nadal. Konsekwentnie i wyraźnie, choć cicho i spokojnie. Wierzę w skuteczność modlitwy. Wierzę, że tam wiele dusz ukrytych woła do Jezusa w dzień i w nocy. Wierzę, bo gdyby nie one, byłoby bardzo smutno. Zmęczony i wymodlony wróciłem jednak do domu z iskrą nadziei. Miłość i tam kiedyś zwycięży. I tu, w Bridgeport. I w każdym innym miejscu na ziemi…

Wczoraj udało mi się spotkać z dwoma budowlańcami, którzy mają przygotować wycenę remontu łazienek w naszym kościele. Przedtem był jeszcze jeden, więc ufam, że wybierzemy najlepszy plan i jeszcze przed wakacjami rozpoczniemy ten remont. Udało mi się też złapać człowieka od klimatyzacji i umówiliśmy się na kwietniowe udoskonalanie kościelnego chłodzenia. Wydaje się więc, że sprawy bieżące idą nieźle… W kwietniu musi też powstać plan rozwoju naszej parafii. Wkrótce i nad nim rozpoczniemy prace. Tak wiele do zrobienia, a moje siły takie ograniczone. Niech więc łaska Jezusa objawia się w dobrych, oddanych Jego sprawom ludziach. Bo nie można spocząć. Gra idzie o najwyższą stawkę. O człowieka. Każdego, który zechce przestąpić próg naszego kościoła. Taka nasza mikroskala. Ale od czegoś trzeba zacząć tę Bożą przemianę świata. A moja największa radość, to w tym Jego projekcie uczestniczyć…

niedziela, 13 marca 2016

o tym, który spotkał...

zdj:flickr/Chris-Håvard Berge/Lic CC
(J 7,40-53)
Wśród słuchających Go tłumów odezwały się głosy: Ten prawdziwie jest prorokiem. Inni mówili: To jest Mesjasz. Ale - mówili drudzy - czyż Mesjasz przyjdzie z Galilei? Czyż Pismo nie mówi, że Mesjasz będzie pochodził z potomstwa Dawidowego i z miasteczka Betlejem? I powstało w tłumie rozdwojenie z Jego powodu. Niektórzy chcieli Go nawet pojmać, lecz nikt nie odważył się podnieść na Niego ręki. Wrócili więc strażnicy do arcykapłanów i faryzeuszów, a ci rzekli do nich: Czemuście Go nie pojmali? Strażnicy odpowiedzieli: Nigdy jeszcze nikt nie przemawiał tak, jak ten człowiek przemawia. Odpowiedzieli im faryzeusze: Czyż i wy daliście się zwieść? Czy ktoś ze zwierzchników lub faryzeuszów uwierzył w Niego? A ten tłum, który nie zna Prawa, jest przeklęty. Odezwał się do nich jeden spośród nich, Nikodem, ten, który przedtem przyszedł do Niego: Czy Prawo nasze potępia człowieka, zanim go wpierw przesłucha, i zbada, co czyni? Odpowiedzieli mu: Czy i ty jesteś z Galilei? Zbadaj, zobacz, że żaden prorok nie powstaje z Galilei. I rozeszli się - każdy do swego domu.


Mili Moi…
Dzieje się oczywiście całkiem sporo… Dziś na przykład spędziłem trzy urocze godziny na spotkaniu w diecezji, które zorganizowano dla grup mających za zadanie napisać dwuletni plan rozwoju parafii. Wspominałem o tym kiedyś… Z moją zacną grupą wysłuchaliśmy więc wskazówek jak formułować cele priorytetowe i jak dostrzegać problemy. Nie mogę powiedzieć, że był to całkiem zmarnowany czas, ale jednak trzy godziny wyrwane z życiorysu. Choć z wielkim zadowoleniem słuchałem ludzi, którzy mówili o tym, co ich przyciąga do Kościoła, czy czego w nim szukają. Jedną z pierwszych, podkreślonych rzeczywistości były dobre homilie. Balsam na moje uszy… Generalna refleksja – ludzie szukają duchowości.

Na szczęście po południu znów mogłem być księdzem w działaniu. Dziś spotkanie porekolekcyjne grupy Spotkań Małżeńskich. Niby tylko cztery pary, ale wspólne doświadczenie bliskości i obecności Pana. Wspólna Eucharystia, a potem temat – „Bardziej słuchać, niż mówić”. Dobry czas…

A poza tym kolejna odsłona użalania się nad sobą. Okazało się przedwczoraj, że ktoś nas (studentów) wprowadził w błąd, co do nowego ustawodawstwa, które nie daje nam (jak błędnie uważaliśmy) możliwości wydłużenia studiów o dwa lata (co dawało nam duże poczucie bezpieczeństwa), ale zaledwie o rok (co zmniejsza nasze poczucie bezpieczeństwa mniej więcej o połowę). Stało się to przyczyną mojego dużego niepokoju w temacie – czy ja aby z tym wszystkim zdążę? Staram się przeciwdziałać zwątpieniu i pisać choć kawałek dziennie, ale mimo wszystko czuję się niepewnie.

A nad Słowem dziś myślę sobie skąd Nikodem miał w sobie tę siłę, żeby sprzeciwić się „jedynie słusznej linii myślenia” reprezentowanej przez resztę Sanhedrynu? I podejrzewam, że musiało mieć na to wpływ jego osobiste spotkanie z Jezusem. Podczas gdy większość przywódców ludu spotykało się z Jezusem tylko po to, żeby zastawiać na Niego pułapki, złapać Go na słowie, czy dowodzić Mu, że się myli, Nikodem spotkał się z Nim szukając Prawdy. I Jezus zdołał go przekonać. Nikodem zaprotestował, odezwał się, ogłosił swoje „votum separatum”. I spotkał się z tym, z czym spotkać się musiał – pogarda, szyderstwo, ironia, kpina…

Nikodem nie uległ, a jego kolejne spotkanie z Jezusem ma miejsce pod krzyżem. To tam zostaje nagrodzony. Wtula się w Jezusa całym sobą. Przyjmuje w ramiona Jego martwe Ciało. Wtedy, kiedy nikt już Go nie chciał, nikt na Niego nie zwracał uwagi, nikt Go nie szukał. Wtedy właśnie pojawił się Nikodem, który wbrew całemu światu wyprawił Jezusowi pogrzeb, zatroszczył się o Niego i okazał się człowiekiem.

To chyba jest klucz do budowania prawdziwej wspólnoty. Z Jezusem i między nami. Jeśli tego osobistego spotkania zabraknie, jeśli tej odpowiedzialności zabranie, jeśli tego świadomego wyboru zabraknie, to prawdopodobnie rozejdziemy się do domów… Jak przywódcy ludu… Każdy sam… Ze sobą… Bez najmniejszych zmian… I choćbyśmy byli najbardziej nabożni, to nic nam nie pomoże…

środa, 9 marca 2016

Boża fala...

zdj:flickr/Marc di Luzio/Lic CC
(J 5,1-3a.5-16)
Było święto żydowskie i Jezus udał się do Jerozolimy. W Jerozolimie zaś znajduje się sadzawka Owcza, nazwana po hebrajsku Betesda, zaopatrzona w pięć krużganków. Wśród nich leżało mnóstwo chorych: niewidomych, chromych, sparaliżowanych. Znajdował się tam pewien człowiek, który już od lat trzydziestu ośmiu cierpiał na swoją chorobę. Gdy Jezus ujrzał go leżącego i poznał, że czeka już długi czas, rzekł do niego: Czy chcesz stać się zdrowym? Odpowiedział Mu chory: Panie, nie mam człowieka, aby mnie wprowadził do sadzawki, gdy nastąpi poruszenie wody. Gdy ja sam już dochodzę, inny wchodzi przede mną. Rzekł do niego Jezus: Wstań, weź swoje łoże i chodź! Natychmiast wyzdrowiał ów człowiek, wziął swoje łoże i chodził. Jednakże dnia tego był szabat. Rzekli więc Żydzi do uzdrowionego: Dziś jest szabat, nie wolno ci nieść twojego łoża. On im odpowiedział: Ten, który mnie uzdrowił, rzekł do mnie: Weź swoje łoże i chodź. Pytali go więc: Cóż to za człowiek ci powiedział: Weź i chodź? Lecz uzdrowiony nie wiedział, kim On jest; albowiem Jezus odsunął się od tłumu, który był w tym miejscu. Potem Jezus znalazł go w świątyni i rzekł do niego: Oto wyzdrowiałeś. Nie grzesz już więcej, aby ci się coś gorszego nie przydarzyło. Człowiek ów odszedł i doniósł Żydom, że to Jezus go uzdrowił. I dlatego Żydzi prześladowali Jezusa, że to uczynił w szabat.


Mili Moi…
Musze przyznać, że rozpocząłem ten tydzień mocno zdyscyplinowany. Stwierdziłem, że musze wprowadzić plan dnia, który będzie nieco bardziej sztywny, niż do tej pory. To znaczy, musza się w nim znaleźć pewne punkty, których pod żadnym pozorem opuścić nie mogę. Co więcej – postanowiłem przeżywać codzienność w kluczu „tu i teraz”. Mam na myśli poszczególne czynności dnia, które chcę realizować z możliwie pełnym zaangażowaniem. To pozwala uniknąć sytuacji kiedy robię jedno, a myślę już zupełnie o czymś innym. Jak na razie udaje mi się ten plan realizować. Zobaczymy jak długo. W każdym razie czuję absolutną konieczność mobilizacji. Przyszła bowiem wieść z Polski, że mój temat pracy doktorskiej został nieznacznie zmieniony przez Radę Wydziału, która na mój wniosek ma zainicjować mój przewód doktorski. Do tytułu zaproponowanego przeze mnie dodano niewinnie brzmiące słowa –„na tle ówczesnego nauczania Kościoła”. Matko… Ta niewinna korekta dodaje cały jeden rozdział do mojej pracy i zmusza do kolejnej eskapady po bibliotekach, co w moich obecnych warunkach jest raczej trudne. Po dwóch tygodniach użalania się nad sobą, zaczynam widzieć rzeczywistość zadaniowo, choć nadal w mocno ciemnych barwach… Bo wszystko to idzie jak przysłowiowa „krew z nosa”.

Z małych radości… Pojawiły się właściwie wszystkie niezbędne elementy w moim nowym, wyremontowanym pokoju. Mieszkam więc tu już naprawdę i każdy poranek rozpoczynam od dziękczynienia Panu Bogu za piękno, które mnie otacza. Także to materialne, które zamierzone jest na długie lata i mam szczerą nadzieję, że i moi następcy w tym miejscu jeszcze się nim ucieszą.

A nad Słowem dziś się mocno zastanowiłem… Rzecz dzieje się w Jerozolimie, w duchowym centrum Izraela, w mieście pełnym nabożnych pielgrzymów, ludzi wierzących, którzy przychodzą tam spotkać się z Obecnością zamieszkującą to miejsce… I w tym Świętym Mieście leży przy sadzawce człowiek, który nie może się doczekać na nikogo, kto okazałby mu tyle miłości, żeby zaprowadzić go do sadzawki, kiedy woda się poruszy. Myślę sobie ile trudu musi kosztować tego człowieka jego samodzielny wysiłek. Myślę też jak okrutnym musi być każdorazowe rozczarowanie, że ktoś inny znowu okazał się szybszy, bardziej sprawny, a może po prostu bogatszy o tę pomoc drugiego człowieka.

Żaden człowiek. Ani jeden. Spośród pobożnych pielgrzymów. Czyżby byli tak bardzo skupieni na sobie? A może na Bogu? Ale jak można kochać Boga, którego się nie widzi, nie kochając bliźniego, którego się widzi – zapyta kiedyś w swoim liście święty Jan. Jak to możliwe, że ci wszyscy wierzący ludzie…? A może ta wiara jednak trochę powierzchowna? Tradycyjna? Obrzędowa? Może bez miłości, bez prawdy, bez poczucia odpowiedzialności za siebie nawzajem? Może właśnie dlatego Jezus poszukał sobie uczniów poza Jerozolimą. Może właśnie dlatego poszedł po nich do Galilei, krainy na wpół pogańskiej. Może tam żyli prawdziwsi ludzie, którzy nie udawali, nie umieli udawać. Może tacy byli lepsi – w tym znaczeniu, że łatwiej przyjmowali prawdę o sobie. Uformował ich i przyprowadził do Jerozolimy, żeby zobaczyli i usłyszeli najpobożniejszych, którzy wołali „na krzyż z Nim”…

Dziwne to wszystko… Ale pomyślałem sobie, że odrobine lepiej rozumiem dziś słowa Pawła – gdzie wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska… Nieco lepiej rozumiem, ale i z większym niepokojem myślę o nas, pobożnie zasiadających w kościelnych ławach, zbyt skupionych na Bogu, żeby dostrzec człowieka… Człowieka, który czeka na klika kroków miłości podczas poruszenia wody…

poniedziałek, 7 marca 2016

Tato...

zdj:flickr/Rhys Park/Lic CC
(Łk 15,1-3.11-32)
W owym czasie zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi. Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się. I zaczęli się bawić. Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedzał ojcu: Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę. Lecz on mu odpowiedział: Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął a odnalazł się.


Mili Moi…
Zakończył się bardzo trudny tydzień… Teraz może być już chyba tylko lepiej… Zakończył się urodzinowo. Wszak wczoraj skończyłem 36 lat. Nigdy nie lubiłem urodzin, stali czytelnicy o tym wiedzą, bo zawsze to podkreślałem. I chyba się to nie zmieniło, ale jakoś mniej dotkliwie przeżywam tę świadomość upływającego czasu. Może zacząłem się powoli z tym godzić. Nie zatrzymam go. To już wiem… I choć tęsknota za dawną beztroską i minionymi radościami młodości z każdym rokiem jest coraz większa, to jakoś głębiej doświadczam konieczności troski o chwilę obecną. Nie zmarnować życia. Tego kawałka, który mi jeszcze pozostał… Wszak nie mam pojęcia jak długo jeszcze tu na ziemi będzie mi dane żyć... A życie mi smakuje… Smakuje mi moje, kapłańskie życie i przekonuję się codziennie na nowo jaką ono ma wartość…

Oczywiście najpiękniejszym aspektem tego dnia były życzenia… Tak wiele osób o mnie pamiętało. Tak wielu ludziom chciało się napisać, zadzwonić, podejść z dobrym słowem. Oszałamia mnie zawsze ten ogrom życzliwości – szczerej, nie udawanej, nie wymuszonej… Ta z Polski płynąca – ważna, bo przecież mnie tam nie ma już prawie dwa lata… A wciąż są serca, które o mnie pamiętają. Ta miejscowa – tak ważna, bo przecież ona mnie niesie, daje siłę do pracy, służby, motywuje, umacnia. Tyle miłości i dobroci wokół mnie. Czego można chcieć jeszcze? Dzieciaki w polskiej szkole, wspólnoty, parafianie… Tak bardzo błogosławię Boga, że tu jestem. Nie umiem nawet tego ubrać w słowa… Przelewa się to wszystko w modlitwie dziękczynnej… Niech Bóg będzie nagrodą za dobro otrzymywane od Was wszystkich. Jestem tak bardzo błogosławiony…

Wczoraj też świętowaliśmy siedemdziesiątą rocznicę ślubu Helen i Eda. Kiedy patrzyłem na tych pięknych ludzi, którzy fizycznie już słabi, ale duchem pełni radości i ufności w Bogu, to myślałem sobie o tym jak pięknie można zbudować życie na Bogu. On był od początku dla nich ważny. Tak ważny, że zdecydowali się wziąć ślub o 8 rano (wszystkie inne godziny były już zajęte), w ostatnią sobotę przed Wielkim Postem, żeby nie czekać do „po Wielkanocy”, żeby móc zaprosić Go do wspólnego życia. Byli dwudziestym małżeństwem zawartym w naszym kościele w 1946 roku. Był marzec. W całym zaś 1946 roku zawarto przed ołtarzem w naszym kościele 118 ślubów. Dla porównania – w ubiegłym roku… dwa. Z kim będziemy świętować za następne siedemdziesiąt lat? Czy ktokolwiek będzie jeszcze pamiętał czym był sakrament małżeństwa? Helen i Ed – prorocy we współczesnym świecie. Żyjący na przekór modom i powszechnym przekonaniom. Żywy dowód Bożej łaski.

A w dzisiejszym Słowie, tak znanym przecież, nieodmiennie urzeka mnie cierpliwość Ojca. Zarówno wobec młodszego syna, który wyczekiwany długo, jest przyjmowany nie jak skończony drań, ale jak ukochane dziecko. Cierpliwość wobec starszego, który nie jest besztany jako bezduszny sędzia, ale któremu ojciec z czułością tłumaczy swoje postępowanie. Nie umiem się przy tym nie wzruszać… Mój Ojciec w niebie, który wobec obu postaw, moich postaw, ma tyle łagodnej delikatności. Dlaczego On jest taki? Dlaczego nie reaguje gniewem, karą, przemocą? To byłoby znacznie łatwiej znieść… Ale te Jego czułe oczy… Ta pełna dobroci twarz… Ten głos, który brzmi taką słodyczą w sercu – moje dziecko… mój syn… mój… Kocham Cię Tato… Tak jak umiem i tak jak nie umiem, a chciałbym umieć… Kocham Cię mój Dobry Tato…

piątek, 4 marca 2016

nie bój się Życia...

zdj:flickr/Στέλιος Δ/Lic CC
(Łk 11,14-23)
Jezus wyrzucał złego ducha [u tego], który był niemy. A gdy zły duch wyszedł, niemy zaczął mówić i tłumy były zdumione. Lecz niektórzy z nich rzekli: Przez Belzebuba, władcę złych duchów, wyrzuca złe duchy. Inni zaś, chcąc Go wystawić na próbę, domagali się od Niego znaku z nieba. On jednak, znając ich myśli, rzekł do nich: Każde królestwo wewnętrznie skłócone pustoszeje i dom na dom się wali. Jeśli więc i szatan z sobą jest skłócony, jakże się ostoi jego królestwo? Mówicie bowiem, że Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy. Lecz jeśli Ja przez Belzebuba wyrzucam złe duchy, to przez kogo je wyrzucają wasi synowie? Dlatego oni będą waszymi sędziami. A jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże. Gdy mocarz uzbrojony strzeże swego dworu, bezpieczne jest jego mienie. Lecz gdy mocniejszy od niego nadejdzie i pokona go, zabierze całą broń jego, na której polegał, i łupy jego rozda. Kto nie jest ze Mną, jest przeciwko Mnie; a kto nie zbiera ze Mną, rozprasza.

Mili Moi…
Wczorajszy dzień był piękny… Zwłaszcza wieczór… Moja kochana wspólnota Odnowy zorganizowała mi piękne urodziny. Przypadają one wprawdzie w sobotę, ale zaczęliśmy świętować już wczoraj. Dużo dobrej modlitwy, a potem wspaniałe jedzenie i dobre towarzystwo. Czegóż chcieć więcej? Dobrzy ludzie dookoła. Jestem prawdziwie błogosławiony.

Przed południem zaś przeżyłem mój kolejny „pierwszy raz” na tej ziemi. Przełamałem się i odpowiedziałem na zaproszenie księży z katedry, którzy poprosili o pomoc w spowiedzi młodzieży z przykatedralnej, katolickiej szkoły. Dwie godziny siedzenia w sali gimnastycznej i wielka liczba wyspowiadanych dzieciaków. Wyglądali jakby rozumieli co do nich mówię i mam nadzieję, że tak w istocie było. Modliłem się mocno do Ducha Świętego, żeby im tłumaczył w sercach mój koślawy angielski…

A dziś też wspaniały początek dnia. Dostarczono mi fotel do pokoju, więc wreszcie mam na czym siedzieć. Brakuje jeszcze kilku drobiazgów, żebym mógł powiedzieć, że remont został całkowicie i ostatecznie zakończony. Potem pojawiło się piękne, wielkie zdjęcie Antonietty Meo, które będzie wisiało na ścianie… Ta mała dziewczynka, która zmarła dawno temu, oczekuje na beatyfikację. Jest „służebnicą Bożą” a ja czuje jakąś szczególną więź przyjaźni z tym dziecięciem. Może dlatego, że widziała Pana Jezusa tak bardzo prosto, po dziecięcemu. Pisała do Niego piękne listy. Tym piękniejsze, im bardziej cierpiała z powodu nowotworu, który ostatecznie przyczynił się do jej śmierci. Jej relikwie spoczywają w Rzymie. Odwiedzam ją zawsze, ilekroć tam jestem. A teraz będzie na mnie patrzeć codziennie…

No i to tyle radości.  Bo potem był pogrzeb. Panowie z domu pogrzebowego wyglądali tak, jakby sami byli już jedną noga po drugiej stronie. Kiedy ruszyliśmy z konduktem i zatrzymaliśmy się na światłach, nagle jeden z nich zaczął cofać.  Nie zdążyłem nawet zatrąbić i już miałem ich na przednim zderzaku. Na szczęście zdołali mi tylko pogiąć tablice rejestracyjną.  Huk wielki. A oni… nawet nie zauważyli. Masakra jakaś. Jedna wielka katastrofa – chaos w kondukcie, a potem już tylko gorzej. Rozwalony wieniec, którego pan z zakładu nie był w stanie donieść do grobu… Mam nadzieję, że to był pierwszy i ostatni pogrzeb z ich udziałem…

No nie, jeszcze jedna radość. Kolejny człowiek zanurzył się dziś w łasce Jezusa odprawiając spowiedź generalną. Ta posługa szczególnie mnie cieszy, bo mam takie ogromne doświadczenie przecinania w imię Jezusa więzów smutku, żalu, niepokoju. On jest i działa w sposób widzialny w ludzkim życiu..

Powoli też lądujemy z… kolędą. Dziś wieczorem jedna z ostatnich. Piękny czas. Wiele dobrych spotkań, rozmów. Poznałem bliżej wielu parafian. Niektórych odkryłem na nowo. Znacznie więcej tych wizyt, niż w zeszłym roku. A jutro kolejny pierwszy piątek, wizyty u chorych. I spotkanie z malarzem, który być może stworzy portret św. Jana Pawła II do naszego kościoła.

A myśl nad Słowem? Jak bardzo trzeba się bać Jezusa, żeby oskarżać Go o związki z demonem? To jest bardzo skuteczna metoda eliminowania przeciwnika. Zasiać wątpliwość w sercach ludzi. A jeśli On rzeczywiście nie pochodzi od Boga? A jeśli ulegliśmy jakiejś zbiorowej iluzji? A jeśli wszyscy błądzimy? Niezwykła moc ma ludzkie słowo. Moc burzenia tego, co dobre. Ich słowo przeciwko Jego słowu. I znów trzeba wybierać. To jest właściwie nasza codzienność, bo my każdego dnia na nowo słyszymy te wątpliwości. Są tak samo mało subtelne, a czasem wręcz prymitywne. Po co ci Jezus? Przecież zupełnie swobodnie możesz żyć bez Niego. Będziesz prawdziwie wolny i nikt nie będzie cię ograniczał. To ludzki wymysł – ten cały Jezus. To Kościół chce cię trzymać w szachu i tobą manipuluje. Ta sama śpiewka od wieków. A Jezus nieodmiennie bierze swój krzyż i idzie na Golgotę. Musi się to stać… Żeby świat żył… Żeby żyli wierzący i niewierzący. Żebyśmy wszyscy mieli czas. Na decyzję… Na życie prawdziwe…

wtorek, 1 marca 2016

nieprzewidywalny...

zdj:flickr/Cath in Dorset/Lic CC
(Łk 4,24-30)
Zaprawdę, powiadam wam: żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie. Naprawdę, mówię wam: Wiele wdów było w Izraelu za czasów Eliasza, kiedy niebo pozostawało zamknięte przez trzy lata i sześć miesięcy, tak że wielki głód panował w całym kraju; a Eliasz do żadnej z nich nie został posłany, tylko do owej wdowy w Sarepcie Sydońskiej. I wielu trędowatych było w Izraelu za proroka Elizeusza, a żaden z nich nie został oczyszczony, tylko Syryjczyk Naaman. Na te słowa wszyscy w synagodze unieśli się gniewem. Porwali Go z miejsca, wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go strącić. On jednak przeszedłszy pośród nich oddalił się.


Mili Moi…
Dziś przełomowy dzień w moim remoncie… Łóżko wylądowało w nowym pokoju… Pierwsza noc na nowym miejscu nadchodzi… Ale nie byłoby to możliwe bez dobrych ludzi, przyjaciół, którzy pojechali ze mną po meble, pomogli wybrać, poskręcali, poustawiali (dzięki M i M)… Nie byłoby tam tak przyjemnie, gdyby nie dwie urocze niewiasty (dzięki E i A), które wpadły dziś niczym powiew świeżego powietrza w nasz męski, klasztorny świat i dokonały prawdziwych cudów jeśli chodzi o porządki. Staramy się, ale jak to chłopy… Połowy rzeczy nie widzimy. A tak czysto jak dziś, to już dawno u nas nie było… Ludzie są niezwykli… Tacy dobrzy dla nas… Porusza mnie to zawsze na nowo… I rodzi ogromną wdzięczność.

Poza tym mnóstwo zajęć związanych z administrowaniem… Papiery, spotkania, plany, kwestionariusze. A w tym tygodniu jeszcze… cztery kolędy. To nasze, amerykańskie tempo… Ale żadnych przeszkód nie ma, żeby dom poświęcić o każdej porze roku. W sobotę zaś mamy niezwykłą uroczystość w parafii. Siedemdziesiąta rocznica ślubu. Czujecie to? Przepiękne świadectwo wspólnej drogi… Dziś miałem spotkanie z jubilatami. Piękni ludzie. Poprosili, żebym odprawił im mszę w ornacie, który ufundowali na swoją pięćdziesiątą rocznicę… Takie jedno małe marzenie, a poza tym żadnych oczekiwań…

A nad Słowem dziś myślę o granicach… Tych, które stawiamy Panu Bogu. Bo On przecież nie może wykraczać poza konwencję. Mamy tak pięknie uporządkowany świat. Bóg kocha tylko katolików, tylko pośród nich może się objawiać i to tylko w sposób, do którego są przyzwyczajeni. Jeśli Pan Bóg zdecydowałby się zrobić coś niezwyczajnego, albo (aż strach pomyśleć) pozwoliłby sobie na wizytę u protestantów… Albo, co gorsza, pomyliłby się, i u katolików zadziałałby „po protestancku”… Ojoj… Trzeba by Go chyba upomnieć… Ale, że nie wypada, to najlepiej pozłościć się na tych, którzy byli tego świadkami. A może lepiej – pominąć milczeniem, nie wspominać, jako pewien wstydliwy fakt, który przecież nie miał żadnego znaczenia…

Czy nie tak zachowali się dzisiejsi słuchacze Jezusa? Wszak wszyscy znali historię Eliasza i Elizeusza. Wszak wszyscy wiedzieli, że Bóg w ich osobach zachował się mocno niekonwencjonalnie. Wszak czuli wyraźnie, że był to wyłom w ich ściśle ułożonym, logicznym, ograniczonym świecie. Ale woleli nie pamiętać. Woleli przemilczeć. A Jezus ośmielił się im przypomnieć… Że nie mają monopolu na Boga. Że On jest wolny. I może zburzyć ustalony porządek. W tak banalny sposób – objawiając się poganom. Kochając ich tak samo mocno. Zbawiając ich (o, to musiało zabrzmieć dramatycznie w uszach pobożnego Izraelity).

Myślę, że wielu katolików doświadcza dziś podobnego dramatu. Bo Bóg wymyka się znanym schematom, przekracza granice, burzy porządek. Objawia się niepobożnym, kocha protestantów, uzdrawia niewierzących, działa po swojemu… Co za „straszny”, nieprzewidywalny Bóg… Nasz Bóg…