zdj:flickr/Grant MacDonald/Lic CC
(Mt 2, 1-12)
Gdy Jezus narodził się w Betlejem w Judei za panowania króla Heroda, oto Mędrcy
ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest nowo narodzony król żydowski?
Ujrzeliśmy bowiem jego gwiazdę na Wschodzie i przybyliśmy oddać mu pokłon .
Skoro to usłyszał król Herod, przeraził się, a z nim cała Jerozolima. Zebrał
więc wszystkich arcykapłanów i uczonych ludu i wypytywał ich, gdzie ma się
narodzić Mesjasz. Ci mu odpowiedzieli: W Betlejem judzkim, bo tak napisał
Prorok: A ty, Betlejem, ziemio Judy, nie jesteś zgoła najlichsze spośród
głównych miast Judy, albowiem z ciebie wyjdzie władca, który będzie pasterzem
ludu mego, Izraela. Wtedy Herod przywołał potajemnie Mędrców i wypytał ich
dokładnie o czas ukazania się gwiazdy. A kierując ich do Betlejem, rzekł:
Udajcie się tam i wypytujcie starannie o Dziecię, a gdy Je znajdziecie
donieście mi, abym i ja mógł pójść i oddać Mu pokłon. Oni zaś wysłuchawszy
króla, ruszyli w drogę. A oto gwiazda, którą widzieli na Wschodzie, szła przed
nimi, aż przyszła i zatrzymała się nad miejscem, gdzie było Dziecię. Gdy
ujrzeli gwiazdę, bardzo się uradowali. Weszli do domu i zobaczyli Dziecię z
Matką Jego, Maryją; upadli na twarz i oddali Mu pokłon. I otworzywszy swe
skarby, ofiarowali Mu dary: złoto, kadzidło i mirrę. A otrzymawszy we śnie
nakaz, żeby nie wracali do Heroda, inną drogą udali się do swojej ojczyzny.
Mili Moi…
A u nas dzisiaj
Objawienie Pańskie… Czyli Trzej Królowie pojawili się w kościelnej stajence.
Kiedy pracowałem w Polsce, raczej sceptycznie oceniałem te wszystkie „zachodnie”
przenosiny ważnych świąt na niedziele. Odkąd jestem tu, przekonałem się, że dla
wielu bardzo uczciwych chrześcijan jest to naprawdę jedyna szansa, żeby
uczestniczyć w Eucharystii, ponieważ w środku tygodnia choćby chcieli, przyjść
nie mogą. I tym samym zacząłem ten zwyczaj nieco łagodniej oceniać…
Nie zmienia to
faktu, że ta uroczystość nieco nas zaskoczyła… W tym bożonarodzeniowym okresie
wszystko dzieje się tak szybko. Wczorajszy poranek spędziłem więc na
poszukiwaniu kredy (co okazało się nie takie wcale proste – dowiedziałem się na
przykład w jednym sklepie, że to towar sezonowy). Ale na szczęście trzy wioski
dalej dokonałem zakupu, a potem wróciłem do domu, siadłem i zacząłem kruszyć.
Taka mała radość – praca rąk własnych, która dziś trafiła w ręce naszych
parafian.
Ale za to
wieczorem uczestniczyłem w czymś niezwykłym… Spora część naszego parafialnego
chóru wybrała się z kolędą do domu jednej, wracającej do zdrowia chórzystki…
Pełna profeska… I Herod był, i diabeł, i żyd… Gitara, kolędy, a potem repertuar
wszelaki… Dużo śmiechu, radości i takiego prostego bycia razem… Pewnie całe
osiedle nasze śpiewy słyszało. Ale w takich chwilach naprawdę czuje, że jestem
wśród pięknych ludzie, wśród przyjaciół…
A w ramach
refleksji nad dzisiejszym Słowem… Kilka myśli z niedzielnej homilii…
Objawienie się
Boga człowiekowi nie jest sprawą prostą, jest raczej dość wymagające, ponieważ
sposób, który wybrał Bóg nie jest oczywisty – objawia się poprzez słowa,
natchnienia, proroctwa, a człowiek musi sam zdecydować, czy im uwierzy.
Nawet ten
najważniejszy element objawienia, który świętujemy w tym czasie, również
zaczyna się niepozornie – od narodzin dziecka, o którym właściwie z początku
tylko Józef i Maryja wiedzą, że będzie kimś wyjątkowym.
Ale tych
wiedzących robi się coraz więcej, a raczej wierzących, bo w to naprawdę trzeba
uwierzyć, że niemowlę leżące na sianie może być zbawicielem świata, bo trzeba
uwierzyć, że to, co się słyszy, czy widzi jest prawdą…
Najpierw pasterze
– prości, niewykształceni, o wątpliwej reputacji przychodzą posłani przez
anioła – nie uciekają, nie zamykają się w sobie, nie wątpią, ale idą sprawdzić
i przekonują się, że jest dokładnie tak, jak anioł powiedział, przekonują się,
że Bóg jest prawdomówny.
Dziś Mędrcy – ci
wydają się być po drugiej stronie skali – wykształceni, oczytani, wydawać by
się mogło, że najbardziej przygotowani na to spotkanie. Ale tak naprawdę na
czym oni się opierają??? Na gwieździe, która rozbłysła i na dawnych
proroctwach. Dla człowieka racjonalnego to jednak chyba trochę za słabe
przesłanki, żeby wsiąść na wielbłąda i ruszyć ka koniec świata.
A jednak to
czynią, bo są szczerymi poszukiwaczami prawdy, ludźmi dobrej woli, jak mówimy
dziś. Są poganami, nie mają właściwej idei Boga, a jednak w Niemowlęciu
rozpoznają Tego, przed którym należy klęknąć oddając Mu hołd.
Od samego początku
więc widzimy, że adresaci Bożego objawienia są bardzo różni, a właściwie przez
ukazanie tych ekstremów On pokazuje, że przychodzi do wszystkich – biednych i
bogatych, wykształconych i mniej, lepszych i gorszych (może do nich
najbardziej).
Co więc trzeba
zrobić, żeby Go spotkać w swoim życiu, tak naprawdę spotkać? Właściwie dwie
rzeczy. Po pierwsze trzeba szukać prawdy, okazać zainteresowanie, uznać, że ta
duchowa, Boża rzeczywistość istnieje. To jest bardzo ważne, bo wprowadza nas na
zupełnie inny poziom rozumowania.
Oczywiście chodzi
o takie rzeczywiste zainteresowanie, pragnienie, czy wrażliwość. O odkrycie w
swoim życiu tego wertykalnego poziomu, tej łączności z nadprzyrodzonością, tego
przekonania, że jest Ktoś, kto nad tym wszystkim panuje i tym światem rządzi.
I w tym punkcie
wszystkim nam łatwo się odnaleźć, bo wszyscy mamy nawet więcej. Już nie tylko
taka religijność naturalna w nas jest, nie jakaś mglista świadomość istnienia
jakiegoś Boga, ale my po XX wiekach istnienia chrześcijaństwa, umiemy Go nazwać
i z grubsza opowiedzieć o Tym, w którego wierzymy.
Czyli właściwie
pierwszą rzecz mamy i ona nas łączy z… Herodem. To był człowiek, który uwierzył
– tak na swój sposób. Nawiedzili go mędrcy ze swoimi opowieściami, on wezwał
swoich, zapytał ich o proroctwa i uwierzył w ich treść.
Czyli innymi słowy
– przyjął za prawdę, że tam, w Betlejem, narodził się król, z którym trzeba się
liczyć, król, który, gdy dorośnie nabierze znaczenia, który, w którym
zrealizują się nadzieje narodu, nad którym Herod panuje – wprawdzie z
ustanowienia rzymskiego, ale jednak. Ten król może mocno skomplikować jego dostatnie
i spokojne życie…
Cóż z tego jednak,
kiedy król Herod nie podjął ryzyka, zdecydował się tkwić przy swoim życiu,
które okazało się zbyt cenne, żeby mogło ulec jakiejkolwiek zmianie. Król Herod
pozostał w miejscu, co ostatecznie doprowadziło go do niezwykłych okrucieństw. Sama
wrażliwość na słowo proroctwa, naprawdę nieszczególnie wpłynęła na jego życie.
Zabrakło mu tego
drugiego elementu, którym jest wyruszenie z miejsca, wyruszenie w drogę,
zbliżenie się do prawdy po to, aby jej doświadczyć, aby ona mogła zyskać siłę
przemiany ludzkiego życia.
Zarówno pasterze,
jak i mędrcy wyruszają z miejsca, idą i widzą. I tego obrazu już nie zapomną,
on w nich pozostanie, ponieważ dokonało się w ich życiu prawdziwe spotkanie ze
źródłem prawdy.
Jeśli ono się nie
dokona, to na nic słowa, deklaracje, przekonania, bo prawda nie będzie miała
wpływu na ludzkie życie. To tak wyraźnie czasem widać w przypadku nas
wierzących.
Bo przecież wierzę
w Boga, ale kiedy przychodzi czas rozliczeń podatkowych, to ta prawda jakoś
traci na znaczeniu. Wierzę w Niego, ale kiedy w sklepie kasjerka pomyli się na
swoją niekorzyść, to niekoniecznie walczę o prawdę. Wierzę, ale kiedy moi
znajomi się rozwodzą to wyrozumiale kiwam głową i głoszę z najgłębszym
przekonaniem, że to najlepsze rozwiązanie, bo przecież jeśliby się mieli ze
sobą męczyć…
To wszystko jest
dowodem, że nie jestem w drodze. Może kiedyś wyruszyłem. Może szedłem z grupą
moich przodków, rodziców, dziadków, karmiąc się ich wiarą – prostą, ale
rzeczywistą. Ale potem oni odeszli, a ja zostałem i się osiedliłem – stwierdziłem,
że tyle, ile mam musi wystarczyć. Są inne sprawy w życiu, którymi czas się
zająć, a wiara? No jestem wierzący… Ale bez żadnego ryzyka, bez zmieniania
czegokolwiek, bez większego zaangażowania… A co za tym idzie – bez życia, bez
treści, bez sensu...
Wystarczy, że
przyjdzie jakiś dramat i natychmiast okaże się, że moja wiara nie jest dla mnie
oparciem, a to może mnie jeszcze bardziej zamknąć w „pałacu Heroda” – tam będę
się próbował bronić przed wszelkimi Bożymi wysiłkami, które On podejmuje, żeby
ruszyć mnie z miejsca. I największym
dramatem jest fakt, że jeśli się zaprę, to nikt mnie nie zmusi…
Nie dalej jak
wczoraj dzwonił do mnie mój przyjaciel Leszek i opowiadał o ich spotkaniu z
przyjaciółmi – zastanawiali się, co Pan Bóg musiałby zrobić, żeby wszyscy
musieli w Niego uwierzyć. I w takiej
mikroskali parafii doszli do wniosku, że może gdyby ktoś nie miał nogi, a na
oczach wszystkich w kościele ta noga by mu odrosła, to już nikt nie mógłby
zaprzeczyć, że Bóg jest…
Mówię mu – Leszek,
nie bądź taki pewien – połowa kościoła powiedziałaby, że w organizmie człowieka
tkwią tak nieprawdopodobne siły samoleczenia, z których nie zdawaliśmy sobie
sprawy. Bo ocena to wynik naszej decyzji. Nawet ocena faktów. A tych Jezus
zostawił całkiem sporo – ale przecież to było tak dawno…
Bóg nie zmusza
nikogo do wiary i dopóki istnieje ten świat, ona ciągle jest przedmiotem
naszego wyboru. Przyjdzie taki dzień, na końcu czasów, że już nikt nie będzie
mógł zaprzeczać, ale póki co… „Prawda” może być tylko słowem, które niewiele
znaczy, bo nie dokonało się spotkanie ze źródłem.
Właśnie dlatego je
aranżujemy w naszej parafii – właśnie dlatego comiesięczne dni skupienia, co
jakiś czas rekolekcje takie czy inne, grupy, które zakładamy, żebyście ruszyli
z miejsca, żeby wam się nie wydawało, że już doszliście, że to wszystko, co w
świecie wiary można było osiągnąć już macie, i że to, co dziś macie, to
wystarczy…
Nie wystarczy – my
wszyscy jesteśmy w drodze, bo odkrywanie Boga jest nieprawdopodobną przygodą,
ale na nią trzeba się zdecydować. Nie da się zamieszkać na drodze, po drodze
się idzie, dlatego proszę was dziś – wyruszcie na nowo… Niech każdy dzień
będzie rzeczywistym podążaniem za gwiazdą, bo objawienie trwa i każdy z nas
jest zaproszony…